Gdy Ron Howard ogłasza, że zabiera się za kolejny film — zwłaszcza gdy jest to film oparty na faktach — wszyscy mniej więcej wiemy, czego się spodziewać. Ciężko wskazać ostrożniejszego, mniej wyróżniającego się (jednocześnie ciągle znanego, posiadającego na koncie liczne sukcesy) twórcę spośród amerykańskich reżyserów. Ostatnie lata w karierze Howarda to pasmo dokumentów czy fabularnych katastrof jak Elegia dla bidoków, czy rozczarowujących, ale bezbolesnych przeciętniaków jak Han Solo, Inferno czy W samym sercu morza.
Trudno więc było o entuzjazm, gdy ogłoszono, że tym razem opowie historię sprzed czterech lat o akcji ratunkowej w Tajlandii, gdzie dwunastu chłopców i ich opiekun utknęli w zalanej jaskini, zaskoczeni przez nadchodzący nieco wcześniej monsun. Uratowano wszystkich, a w akcję zaangażowały się tysiące osób z całego świata.
Potencjalnie brzmi to, jak materiał na idealny oscarowy bait, prosto właśnie od Rona Howarda. Świetny materiał na historię wzniosłą, pokrzepiającą, przesadnie udramatyzowaną czy podkoloryzowaną. Nie pomagał fakt, że o całej akcji powstał już bardzo dobry dokument – The Rescue. Trzynastu Howarda zebrało podobno świetne oceny na pokazach testowych, jednak po kupnie MGM przez Amazona streamingowy gigant zdecydował się przerzucić premierę filmu z kin na platformę i praktycznie zignorować szeroką promocję, wyrzucając plotki o pozytywnym odbiorze do kosza. Właściwie stawało się coraz bardziej jasne, że film najzwyczajniej w świecie jest mierny.
Przyznam, że dawno się tak nie myliłem. Trzynastu, pomimo rozlicznych wad i niewykorzystanych okazji, jest zaskakująco solidnym filmem, który zaskakuje podejściem do wielu aspektów całego wydarzenia. Przede wszystkim jest niemalże fabularyzowanym dokumentem. Ron Howard i jego scenarzysta, William Nicholson, praktycznie zrezygnowali z budowania standardowej hollywoodzkiej narracji. Postawili na maksymalny realizm i przyziemne, bardzo metodyczne przedstawianie akcji. Reżyseria jest tu chłodna i zdystansowana. Z boku obserwujemy dokładnie żmudne organizacyjne czynności, przepychanki między kierownictwem, proces budowania obozów i urządzeń do wypompowywania wody z jaskini.
Bardzo dużo czasu spędzamy także w samych tunelach z nurkami, nie obserwujemy jednak efekciarskich, przedramatyzowanych scen. Wręcz przeciwnie, podwodne zmagania są pokazane w sposób powolny, szczegółowy, momentami jedynie chaotyczny. Twórcy z całych sił skupili się na odtworzeniu uczucia ogólnej klaustrofobii, w wielu momentach patrzymy, jak nurkowie przeciskają się, bardzo wolno, przez wąskie przejścia, mocują się ze sprzętem czy po prostu prą do przodu, krok za krokiem, we względnej ciemności, otoczeni przez napierającą z każdej strony wodę. Jednocześnie, gdy potrzeba, inscenizacja też może podnieść ciśnienie — szczególnie scena, w której jeden z ratowników, Saman Kuman, ginie samotnie w tunelu, pozostawia trwałe mocne wrażenie, pomimo tego, że wcale nie jest dynamiczna.
Oczywiście to nadal jest Ron Howard i zdecydowanie największą zasługę należy tu przyznać operatorowi, Sayombhu Mukdeepromowi. Nie da się jednak zaprzeczyć, że sam wytyczony kierunek był po prostu strzałem w dziesiątkę. Szczególnie że Howard nie ucieka się do prostych zabiegów, takich jak muzyka. Ścieżka Benjamina Wallfischa pozostaje mocno w tle, ewentualnie nieco podbija klimat w pojedynczych scenach, ale nigdy nie przejmuje głównej roli, pozostawiając w pełni budowanie emocji i napięcia operatorowi i aktorom, co nie do końca zawsze działa, ale przynajmniej nie jest standardowym pójściem na łatwiznę. Zdecydowanie dało się z tego wycisnąć więcej, gdyby do tych sekwencji podejść z punktu widzenia prawdziwego filmowego artysty czy kogoś, kto kocha technologię i audiowizualne tworzenie opowieści. Ron Howard wybrał jednak podejście dokumentalisty i jest to moim zdaniem decyzja właściwa.
Największą zaletą filmu jest jednak jego wartość merytoryczna. Howard i Nicholson nie skupiają się jedynie na brytyjskich nurkach. Wszyscy uczestnicy akcji dostają tyle samo czasu, a poświęcenie Tajów jest bardzo dobrze podkreślone. Tajscy bohaterowie pojawiają się regularnie, poznajemy ich motywacje i wątpliwości. Howard zwraca uwagę na poświęcenie rolników, którzy zgodzili się na zniszczenie swych pól, byle tylko pozbyć się z jaskini jak największej ilości wody; sporo miejsca pozostawia na zobrazowanie działań mieszkańców wsi, którzy na własną rękę pracowali, aby zabezpieczyć górne wyloty jaskini w trakcie największych opadów. Z szacunkiem podchodzi także do ich wierzeń i sfery duchowej, napomina również o politycznych i społecznych elementach całej operacji. Rzecz jasna nie wszystko jest tutaj dogłębnie analizowane, niektóre elementy, takie jak dyskryminacja mniejszości narodowych, są wspominane w paru słowach. Niemniej film próbuje ująć temat szerzej od wspomnianego przeze mnie dokumentu, nie ucieka także do najprostszych i najbardziej hollywoodzkich refleksji czy motywów.
Charakterystyczny jest tu kompletny brak patosu, wzniosłych przemów. Momentami film może wydawać się nawet zbyt zdystansowany. Howard nie próbuje być Benem Affleckiem, który z odprawy na lotnisku w Argo zrobił scenę jak z autorskiego thrillera. Nie, Howard wie, że my znamy całą historię, dlatego tylko oddaje ją na ekranie, a nie próbuje budować napięcia lub wątpliwości co do wyniku misji. Tym samym nie poświęca też za wiele swoim bohaterom. Pozostawia budowanie charakterów i ewentualnych różnic między uczestnikami wydarzeń aktorom, samemu pozostając z boku. Każdego, kto pojawia się na ekranie, obserwujemy właśnie bardziej jak awatara faktycznej osoby niż jak pełnoprawną filmową postać. Nie jest to coś, co bym pochwalał (sprawia to, że jakiekolwiek emocjonalne, osobiste połączenie z obserwowanymi na ekranie ludźmi jest niemożliwe), ale jest to zdecydowanie kierunek, którego po samym Howardzie się nie spodziewałem.
Na szczęście sporo wnoszą tu aktorzy. Mowa nie tylko o niesamowitej fizycznej pracy, a ta jest imponująca. W każdej sekundzie czuć ogrom pracy włożonej w treningi i w realistyczne oddanie podwodnych zmagań. Dobrze wypadają także poza wodą, gdzie każdy z nich próbuje jak najlepiej oddać rozterki targające ich postaciami i tworzyć między nimi zalążki konfliktów, nawet jeśli scenariusz pozostawia im właściwie jedynie dość blady szkic, który sami muszą sobie kształtować. To role stonowane, skupiające się na szczegółach i małych, ale świetnych scenach. Szczególnie bardzo dobrze wypadają Viggo Mortensen i Colin Farrell, ale to Joel Edgerton wnosi na późniejszym etapie nieco świeżości wraz ze swoją energią i delikatnym humorem. Bardzo miło było też popatrzeć na naprawdę sporą liczbę tajskich aktorów. Dostają tu dokładnie równie obszerny materiał co bardziej rozpoznawalni zachodni aktorzy. Howard zostawił nawet sporo miejsca dla aktorów dziecięcych.
Trzynastu nie jest filmem idealnym, a dla wielu może okazać się dziełem niepotrzebnym. Nie jest to typowy pokrzepiacz serc ani nie jest to też żadna autorska, intrygująca wizja. To przyziemne, dokładne, bardzo metodyczne i zaangażowane oddanie hołdu, w sposób bezpośredni, pozbawiony upiększeń, grupie ludzi, którzy dokonali czegoś niemożliwego. Hołd dla poświęcenia, bezinteresownego. Dla jedności.