W 1938 roku Jerry Siegel i Joe Shuster nieświadomie stworzyli ikonę. Synowie imigrantów z wschodniej Europy przez poprzednie lata bezskutecznie próbowali sprzedać różnym wydawcom postać Supermana, początkowo jedynego ocalałego ze skazanej na zagładę planety Krypton, a później stanowiącego jej ostatnią nadzieję. Raz za razem spotykali się z odmową, w końcu jednak zlitowało się nad nimi wydawnictwo National Allied Publications, później znane jako DC Comics, któremu Siegel i Shuster sprzedali prawa do swojego pomysłu za 130 dolarów. Reszta jest historią – bardzo zagmatwaną, pełną walki o należne rozpoznanie twórców, różnych wizji artystycznych, adaptacji filmowych i telewizyjnych, kryzysów, plerez, śmierci i zmartwychwstań. Od prawie 90 lat Superman istnieje w zbiorowej świadomości jako superbohater doskonały – mimo tego ostatnimi czasy jego występy na wielkim ekranie były raczej dalekie ideału. Czy najnowszy film Jamesa Gunna, de facto powołujący do życia nowe kinowe uniwersum, był w stanie to zmienić?
Mało który tegoroczny blockbuster niósł na swoich barkach tak wielki ciężar oczekiwań, jak Superman. Film Gunna, będącego nie tylko reżyserem i scenarzystą pierwszego właściwego rozdziału nowego świata DC, ale i architektem całego przedsięwzięcia, dla wielu musiał być bliski perfekcji, by w ogóle uzasadnić swoje istnienie. Kumulacja z wszechobecnym zmęczeniem kinem superbohaterskim również dokładała się do arcytrudnego zadania stojącego wówczas przed Gunnem: oto Superman, tak jak zrobił to już raz w 1938 roku, ma szansę zmienić wszystko. Gdyby nie miał już wtedy białych włosów i brody, od natłoku odpowiedzialności zapewne mógłby osiwieć.
Dyskurs toczący się wokół Supermana jeszcze na długo przed premierą wywoływał wśród fanów skrajne emocje. Fani uśmierconej przez powstanie nowego kinowego uniwersum wizji Zacka Snydera z góry spisywali na straty radykalnie różniącą się pod względem tonu wersję Gunna, z drugiej strony skrajny optymizm obozu gunnowskiego również doprowadzał do absurdalnych sytuacji, w których krytyka elementów kampanii marketingowej nowego Supermana, również takich, które sami twórcy uznali za warte poprawy, spotykała się z widłami i rozpalonymi pochodniami. Według tej dychotomii istniały tylko dwa możliwe scenariusze: Superman będzie porażką bądź perfekcyjnym arcydziełem. Na szczęście – i niestety – nie jest on ani jednym, ani drugim: to nierzadko bardzo wadliwe widowisko, równie imponujące co zawodzące oczekiwania. Jednocześnie ciężko odmówić filmowi Gunna wytyczenia właściwego kierunku, który w przyszłości może zaowocować kinowym uniwersum zachwycającym swoją kreatywną różnorodnością.
Gunn chce jak najszybciej zerwać z wiecznym przetwarzaniem genezy Supermana: w jego filmie nie uświadczymy pompatycznej sceny wybuchu Kryptonu, nie będzie tu niemowlaka w kosmicznej kapsule ratunkowej, nie wzruszy nas montaż dorastania w Smallvile na farmie Kentów. Korzystając z metody George’a Lucasa, Gunn postanawia sprowadzić początkową ekspozycję do najsurowszej możliwej formy: otwierającego tekstu na ekranie. Po nim zostajemy wrzuceni w dwugodzinny wir akcji w świecie, który już nie nagina się do egzystencji Kryptończyka, ale jest żywym, komiksowym ekosystemem, w którym ataki Kaiju i latający metaludzie to już chleb powszedni. Pozbycie się najbardziej formulicznych elementów historii Człowieka ze Stali sprawia, że Superman wybrzmiewa nie jak wielki początek wszystkiego, a raczej start nowego rozdziału. O ile dla entuzjastów światów superbohaterskich taki scenariusz będzie zapewne źródłem wielkiej frajdy i powiewem świeżości – z pewnością właśnie tym był dla mnie – to ciężko nie postrzegać Supermana jako wręcz hermetycznego w swojej potrzebie bycia wielkim wybuchem nowego uniwersum DC. Być może aż nazbyt dla widzów niezaznajomionych z serią zakulisowych zmian na stołkach.
Porzucając klasyczne elementy genezy pierwszego superherosa, Gunnowi pozostaje w tej historii sporo miejsca do eksploracji. Postanawia więc zapełnić je masą postaci drugoplanowych, nierzadko kompletnie wariackich konceptów i rzucanych mimochodem uwag sugerujących widzowi, że świat, w którym teraz gości, to piaskownica pełna zabawek, z których twórcy ochoczo będą w przyszłości korzystać. Serce bijące w centrum wykreowanego w tym filmie świata dyktuje nastrój całości: to już nie Kinowe Uniwersum Marvela, w którym obserwujemy odbicie szarej codzienności z domieszką supergeniuszy, bogów i kosmitów. To wyniesiona rzeczywistość, dostosowana do pulpowych mechanizmów, jakie rządzą komiksową narracją. Niektóre idee wydają się tu żywcem wyciągnięte ze Złotej i Srebrnej Ery komiksowych historii, doskonale pasują przy tym do wykreowanej przez Gunna barwnej przestrzeni. Wiele pozornie zbyt niepoważnych, zbyt pozbawionych autoironii i cynizmu elementów Supermana mogłoby zmienić go w farsę, gdyby reguły gry obowiązywały tu tak, jak dotychczas. Film Gunna jest jednak wyrazem szczerości intencji i miłości do komiksowego kampu. Nie interesuje go nabijanie się z durnych ksywek czy sarkastyczne mruganie okiem do widza. Superman jest dumny ze swojego rodowodu, z dekad historii science fiction stojących za jego centralną postacią.
Aż tak interesujący ekosystem momentami sprawia jednak, że sam Superman blednie na tle swoich towarzyszy – ba, czasami sam film wydaje się nimi o wiele bardziej zainteresowany. Łatwo to jednak wybaczyć, gdy wykreowane są aż tak kompetentnie: drugi i trzeci plan w Supermanie błyszczy niezwykle mocno. Mr Terrific (Edi Gathegi) kradnie każdą scenę, w której się pojawia – a jest ich więcej, niż można by przypuszczać po zwiastunach – zrywając z utartym wizerunkiem supergeniusza-introwertyka, ociekając charakterem i kompetencją. Nathan Fillion doskonale rozumie balansowanie na granicy uroczego głupka i aroganckiego dupka, czyniąc z Guya Gardnera być może najciekawszego członka Korpusu Zielonych Latarni. Jako jeden z wielu comic reliefów filmie nigdy nie przekracza granicy irytacji, a Gunn dawkuje go w sam raz, by nie znużyć widza. Chociaż ta dwójka wybija się spośród towarzyszących Supermanowi graczy najbardziej, to konkurencja depcze im po piętach. Świetnie wypada również nieoczywista rola Metamorpho (Anthony Carrigan) czy Jimmy Olsen (Skyler Gisondo), którego fajtłapowatość połączona z nadnaturalnym seksapilem, wobec którego nie oprze się żadna mieszkanka Metropolis, razem dają nam chyba najlepszą adaptację tej postaci w historii.
Natłok postaci w Supermanie rzadko kiedy daje o sobie znać, ale momentami gorzko przypomina o tym, że na niektórych zwyczajnie nie starczyło tu miejsca. Isabela Merced marnuje się jako Hawkgirl, na którą nie ma żadnego miejsca w narracji poza odpowiadaniem na zaczepki Guya Gardnera. Prawie cała drużyna dziennikarzy Daily Planet, mimo posiadania w swoim składzie nazwisk z niemałym komediowym potencjałem, jak Beck Bennett w roli Steve’a Lombarda, zostaje zepchnięta na bok wręcz całkowicie, w ciągu dwóch godzin trwania filmu wypowiadając rzadko kiedy więcej niż jedną kwestię. Tymczasem pies Krypto, mimo początkowego uroku, wydaje się wręcz nadużywany i przy którymś z kolei żarcie o tym, że jest wyjątkowo nieposłusznym pupilem, bardziej męczy niż bawi. Podobnie Inżynierka (Maria Gabriela de Faria), napędzana nanobotami maszyna do zabijania na usługach Lexa Luthora, w najlepszym wypadku zostaje sprowadzana do wygłaszania żałośnie nienaturalnej ekspozycji. Będąc królem na własnym dworze Gunn wydaje się czasem zachłysnąć nadaną sobie samemu kreatywną wolnością. Superman skorzystałby z paru stanowczych cięć, jednocześnie niektóre aspekty historii czy postacie zyskałyby na chociaż jednej dodatkowej scenie. Zbalansowanie tak licznej obsady i tak koniec końców można tu uznać za udane, bo w swoich najsilniejszych momentach Superman przypomina spójnością dynamikę między Strażnikami Galaktyki z pierwszej czy trzeciej części. W najsłabszych skręca raczej w kierunek, w który gang kosmicznych wyrzutków nieudolnie poprowadzili bracia Russo.
Drugi plan dokłada się w Supermanie do jego światotwórczego sukcesu, natomiast trio głównych bohaterów – David Corenswet jako Superman, Rachel Brosnahan jako Lois Lane i Nicholas Hoult jako Lex Luthor – sprawia, że film Gunna potrafi rezonować emocjonalnie na poziomie, którego filmy superbohaterskie nie dosięgły od… cóż, poprzedniego filmu Gunna. Corenswet to definitywny Człowiek ze stali XXI wieku: pełen dobroci i współczucia, empatyczny i ckliwy aż do bólu, nierzadko impulsywny i zbyt ufny, przytłoczony potrzebą ratowania wszystkiego i wszystkich bez zwracania uwagi na konsekwencje. Aktor do perfekcji opanował manieryzmy zarówno Supermana, jak i jego alter ego, Clarka Kenta. Sam sposób, w jaki nachyla się do Lois podczas wywiadu, czy jego ton głosu, gdy stara się uspokoić spanikowany tłum wokół, aż krzyczą, że to jest właśnie ten Superman, na jakiego od lat czekały kolejne pokolenia fanów komiksów. Możliwe, że Corensweta dałoby się nazwać najlepszym castingiem w Supermanie, ale na jego nieszczęście partnerują mu Brosnahan i Hoult, czyli najlepsze ukazanie kolejno Lois i Luthora na wielkim ekranie.
Supermana można traktować jako ostateczny dowód rzeczowy w sprawie słuszności testów chemii między aktorami przy obsadzaniu głównych ról. Lois i Clark są na ekranie niesamowicie magnetyczni, a każdy ich pocałunek wydaje się wyrazem szczerego uczucia, a nie powtarzanym po raz enty ujęciem. Ich związek dopiero zaczyna dojrzewać, otacza go więc jeszcze aura niepewności i niezręczności doskonale oddawana przez Corensweta i Brosnahan. Jej Lois Lane ma w sobie niesamowite pokłady charakteru, a rola postaci w całej narracji nie sprowadza się jedynie do bycia damą w opałach czy podążania za kompletnie nieznaczącym śledztwem. Lois w Supermanie zyskuje od dawna potrzebną tej postaci podmiotowość i aktywnie uczestniczy w fabularnej intrydze. Przy okazji ma przestrzeń na wyrażanie swoich niepewności, potknięcia czy docieranie się z resztą obsady – daleko jej do partnerki idealnej, ale po jednej scenie rozumiemy, dlaczego Clark zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Jednocześnie nie definiuje ją jedynie bycie dziewczyną Supermana: ma jasno określone poglądy i różniącą się od niego filozofię, swój własny cel do osiągnięcia i drogę do przebycia. To wreszcie Lois, jakiej od dawna potrzebowały adaptacje komiksów.
Luthor Houlta jest za to złoczyńcą spełnionym – podłym do szpiku kości, odegranym wręcz perfekcyjnie. Chociaż konkurencja nie była wielka, szczególnie w porównaniu z poprzednią filmową iteracją Lexa, to bez dwóch zdań Superman Gunna rozumie Luthora najlepiej. Lex jest przekonany o własnej słuszności, w pełni świadomy tego, jak bardzo żałosna jest zazdrość. Jego mania wielkości i bezgraniczne poświęcenie celowi upokorzenia, pokonania i ostatecznie uśmiercenia Supermana czyni z niego fascynująco przekonującego złola, być może jednego z najlepszych, jakiego widzieliśmy w kinie superbohaterskim ostatnich paru lat. Hoult jest irytujący i arogancki do granic możliwości, w każdej scenie aż prosi się o to, by przywalić mu prosto w twarz – nie mogłem wymarzyć sobie lepszego Luthora. Scenariusz Gunna dokłada do jego postaci nieco szaleńczej finezji: Lex jest przerysowaną i przeszarżowaną karykaturą bogacza z wybujałym ego. Hoult nie powstrzymuje się w żadnej scenie, dostarczając aktorskie maksimum zarówno, gdy Lex przyznaje się do komicznych aktów zła, jak i gdy torturuje niewinnego człowieka na oczach Supermana. Od pierwszej do ostatniej sceny jego noga nie schodzi z pedału gazu.
Gdyby tylko fabuła Supermana napisana była z tą samą pieczołowitością i tym samym niuansem, co jego postacie, mielibyśmy przed oczami kandydata do jednego z najlepszych filmów superbohaterskich wszechczasów. Niestety, Superman ugina się pod ciężarem poruszanych przez siebie motywów i narracyjnej zawiłości, która za wszelką cenę chce zaskakiwać nas kolejnymi zwrotami akcji, nieudolnie ścinając na prawie każdym zakręcie. Chociaż Gunn rozpoczyna od zarysowania wątku tożsamościowego konfliktu Clarka, którego ludzka natura zostaje skonfrontowana z kryptońskimi ideałami, to finalnie kwestia ta zostaje potraktowana po macoszemu. Mimo pełnych patosu przemów wygłaszanych z wypiętą piersią, Superman nie wydaje się tu przechodzić żadnej jakkolwiek spójnej drogi. Jego działania czy morały nie zostają podważone, nie czuć, by w jakimkolwiek momencie filmu doszło do właściwego oświecenia, które zmusiłoby Clarka do zmiany. Kryzys wiary w siebie i w swoje dziedzictwo poprowadzony jest w Supermanie bardzo sztucznie, opierając się na nieszczególnie wiarygodnym piwocie w opinii publicznej. Superman nie jest tu jeszcze w pełni ukształtowanym herosem i w pierwszym akcie Gunn jasno wskazuje na to, że jego wartości będą musiały na przestrzeni filmu zetrzeć się z rzeczywistością. Koniec końców nic takiego się nie dzieje, a płomienny monolog Supermana w finale nie uderza w emocjonalne struny tak, jak powinien, bo po prostu nie jest zasłużony.
Metafora imigrancka, obecna w DNA postaci od momentu jej powstania, ustępuje w filmie na rzecz mocno zakorzenionego w rzeczywistych konfliktach politycznych wątku starcia dwóch fikcyjnych państw. Superman jest kolejnym dowodem na to, że chyba nigdy nie otrzymamy w filmie superbohaterskim jakkolwiek koherentnej myśli politycznej – nie da się oczekiwać od filmu testowanego na różnych grupach dla maksymalizacji przystępności obrania pozycji, która mogłaby, broń boże, kogoś wykluczać. Chociaż Superman i tak podchodzi odważniej do komentowania ludobójstwa prowadzonego przez Izrael na Bliskim Wschodzie czy inwazji Rosji na Ukrainę, niż rajtuzowo-rozrywkowa konkurencja, to finalnie okazuje się to komentarzem pustym i dość tchórzliwym. Interwencja Supermana w konflikt zbrojny między dwoma państwami, gdzie jedno jest ewidentnym agresorem, to główna oś, wokół której rozgrywa się fabuła filmu i przez pierwsze dwa akty wydawać się może, że Gunn zaoferuje pod tym względem coś więcej niż nijakie, neoliberalne rozwiązania. Wszystko rozpada się w zachowawczym i okrutnie kliszowym finale, który, świadomie bądź nie, sprowadza się do pochwały amerykańskiego syndromu głównego bohatera i białego zbawcy. Nadzieja wydaje się synonimiczna z ideą Supermana – w wizji Gunna nadzieja nie inspiruje jednak do walki o własną wolność, ale do czekania, aż amerykański heros przyleci nam na pomoc. To kuriozalna i paradoksalnie konserwatywna decyzja scenariopisarska, stojąca w opozycji do tego, czym Superman w ogóle jest – i jak charakteryzował go sam Gunn przez 2/3 filmu.
Ta przywara pozostawia gorzki posmak, ale na szczęście nie odbija się aż tak na reszcie filmu. Gunn skorzystałby na współscenarzyście znającym słowo “nie”, ale reżysersko stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Szczególnie imponują liczne sceny akcji: niezwykle dynamiczne, płynnie integrujące akrobacje kamery z zabawą przestrzenią, pulsujące od kinetyki. Ruch odgrywa w każdej z nich kluczową rolę, a wraz z operatorem Henrym Brahamem Gunn w pełni wykorzystuje potencjał postaci takiej, jak Superman. Towarzyszymy mu, gdy łamie prędkość dźwięku w locie, razem z nim wznosimy się i nurkujemy, robimy piruety i beczki. Gdy do choreografii dołącza drugi tancerz, film wygląda jeszcze lepiej – kreatywnie wykorzystuje zestaw umiejętności Supermana w każdej scenie walki. W końcu na ekranie dzieje się coś więcej, niż przebijanie się przez kolejne budynki: pojedynki toczą się na i nad ziemią, a nawet i w innych wymiarach. To w tych momentach film wygląda najlepiej: kiedy trzeba się zatrzymać, pojedyncze obrazki zaczynają odstraszać prześwietleniem czy nieszczególnie przyjemnym dla oka balansem barw. To na szczęście nie Flash, w którym co drugi scena wygląda jak niedokończona gra na Play Station 2, ale jeśli jest jedna rzecz, którą poprzednik Gunna robił lepiej, to jest to tworzenie ikonicznych kadrów.
Nie nazwałbym Supermana wskrzeszeniem kina superbohaterskiego, ale resuscytacja poszła mu całkiem nieźle. To rozrywka wysokiej klasy, światotwórcza zabawa bez ograniczeń z paroma naprawdę fantastycznie napisanymi i zagranymi postaciami. To jednocześnie niekompletna, chaotyczna historia, która skorzystałaby na większym skupieniu i większej odwadze. Gunn zdecydował się stworzył film bardzo bezpieczny i chociaż poszło mu bardzo dobrze, Superman zasługuje na więcej, niż samo bezpieczeństwo. Ten projekt to jednak coś więcej, niż sam film – to początek wielkiej inicjatywy kreatywnej i jako taki sprawdza się znakomicie, obiecując w przyszłości wiele, wiele dobrego. W 1938 roku świat poznał Supermana, w 1978 uwierzył, że człowiek może latać. W 2025 roku Superman udowadnia, że innowacja w filmach o superherosach wciąż jest możliwa – najciekawsze będzie jednak jego dziedzictwo, które rozstrzygnięte zostanie w kolejnych latach.
Supermana możecie obejrzeć w kinach od wczoraj, 11 lipca.