Przepis na kolejny typowy amerykański slasher tych wakacji? Morderca w przedziwnej masce, zamknięte miejsce akcji, banda nastolatków w rolach głównych oraz pechowa liczba w tytule (oczywiście 13). Ten schemat widzieliśmy wiele razy w hollywoodzkim kinie. I właśnie dostaliśmy kolejny produkt tego typu… ale nie amerykański, a polski. To nie będzie recenzja, ukazującego się w podobnym czasie, remake’u horroru z lat 90. pt. Koszmar minionego lata. Mowa bowiem o 13 dniach do wakacji Bartosza M. Kowalskiego.
Smak produkcji jest bardzo podobny do konkurencji z Hollywoodu. Wszystko za sprawą pasji i zaangażowania reżysera, który kieruje tym wciąż lekko niepewnym okrętem polskiego kina grozy. Kierunek? Nieznane.
Kowalski kręci szybko i bardzo różnorodnie. Od 2020 roku do chwili obecnej wyszło aż 5 jego horrorów. Jak już robić rewolucję gatunkową w Polsce – to na całego. Twórca wielokrotnie przyznawał, że kocha kino grozy w tych klasycznych, jak i bardziej odjechanych wydaniach. Uwielbia horrory, bo potrafią być tak zaskakująco zróżnicowane – a przy tym mogą opowiadać o naprawdę wszystkim – tematach błahych, ciężkich, realnych i od czapy. Kowalski podziwia więc wszystkie odmiany straszaków: arthouse’owe horrory, komediohorrory klasy B, slashery, gore, horrory spirytystyczne, a to zapewne tylko wierzchołek góry lodowej. Której tendencji użył tym razem? Klasyfikacja może okazać się niejednoznaczna.
Choć reżyser w każdym dotychczasowym horrorze próbował czegoś innego, to pewne rozczarowanie może stanowić fakt, że w 13 dniach do wakacji trochę się powtarza. Przez pierwsze dwa akty opowieści ostrożnie miesza składniki, których używał już wcześniej. Spogląda ku standardowości swojego wcześniejszego slashera W lesie dziś nie zaśnie nikt, ale dodaje pewien twist.
Mój ulubiony z dotychczasowych obrazów Kowalskiego to Ostatnia wieczerza. Cenię go za odwagę, a nie ostrożne podążanie już wydeptaną ścieżką. To film oparty o skrupulatne, powolne budowanie klimatu – średniowieczne kino gotyckiej, gęstej atmosfery, zbliżające się w stronę Egzorcysty zmieszanego z mrokiem kryminału Imię róży.
Cisza nocna poszła śladem tego przytłaczającego ciężaru – przygniatała widza już nie tylko ponurym klimatem, ale także zwykłym ludzkim dramatem, wygranym przez rewelacyjnych aktorów starszego pokolenia. To przygnębiający, realistyczny poemat. W Ciszy nocnej Kowalski pokazał lekki talent dramaturgiczny.
Choć przewiduję, że recenzje 13 dni do wakacji będą mieszane i pisane w duchu obezwładniającej konsternacji, film ma wyraźne plusy. Przede wszystkim obsada. Poza Cezarym Pazurą w epizodzie znaleźli się tu głównie nieznani młodociani aktorzy — całkiem przekonujący zarówno, gdy w sposób ekspresyjny udają przerażonych, jak i gdy wprowadzają trochę luzu. Czuć, że spece od castingu nie szukali po omacku — podobnie jak w filmie W lesie dziś nie zaśnie nikt postawili na ciekawe, kontrastujące ze sobą archetypy. Katarzyna Gałązka ewidentnie wiernie zastępuje Julię Wieniawę w roli ekranowej królowej krzyku. Szkoda, że te wszystkie postacie z potencjałem zupełnie nie zostały rozwinięte, a ich relacji brakuje głębi. Pewien cień rzuca na to wszystko rozbudowany pod względem konstrukcji postaci gatunkowy miszmasz sprzed kilku lat Wszyscy moi przyjaciele nie żyją, który zrobił to barwniej i ciekawiej.
Twórcy 13 dni do wakacji wiedzą także, jak sprawić by pod kątem wizualnym ich horror prezentował się schludnie. Znają zasady color gradingu i naprawdę dobrze się na to patrzy. W wielu momentach pokazują, że wiedzą, jak budować poczucie niepokojącej izolacji ruchem kamery, oświetleniem czy grą aktorską. Czy przestrzeń nowoczesnej smart rezydencji, w której osadzono akcję filmu, została wykorzystana w pełni? Nie wydaje mi się, ale doceniam każde inteligentne mrugnięcie okiem do amerykańskiego sposobu kreowania grozy.
Największe zaskoczenie stanowi fakt, że to film podobnie poważny i ponury, jak Cisza nocna, czy Ostatnia wieczerza. Jednak w tym wszystkim Kowalski chyba nie zauważył, że ta historia idealnie się nadaje pod ton przeciwny — lekką autoironię i samoświadomość na wzór serii Krzyk. Dwie ostatnie części sagi były sukcesami zarówno frekwencyjnymi, jak i krytycznymi. Przecież już W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 pluło na zasady, na tradycję, na przewidywalność — szło w tym kierunku. Klasę poprzednika celowo i bezczelnie przerobiło na romantyczną parodię. W 13 dniach do wakacji szok ma budzić wyłącznie smutek i prawdziwy strach…
Nietypowo uderzył Kowalski, jakby na ostatnią chwilę wykręcając zupełnie poza horrorową ostoję rozpoznawalnych stereotypów. Na etapie roku 2025 ten reżyser jest znacznie bardziej ambitny, niż wtedy, gdy prezentował światu W lesie dziś nie zaśnie nikt. Będę szczery: trochę się w tej grze ze schematami pogubił — zawieruszył mu się sens. A tempo okazało się nierówne. Została jedynie nieskrępowana odwaga twórcza i obietnice ciekawej przyszłości dla gatunku.
Świat przedstawiony koniec końców ma w sobie jeszcze więcej nihilizmu, niż można by się spodziewać po pierwszej godzinie. Potwory już nie są straszne. Nikt nie będzie tak przerażający, jak sam człowiek — tu z twórcami trzeba się zgodzić.
Wcale nie chodzi tu tylko o rozrywkowe epatowanie przemocą i oglądanie kreatywnych zbrodni. Kowalski kręci je trochę od niechcenia, często poza kadrem, albo tak szybko, jakby nie były istotne. Bo w rzeczy samej nie są. Reżyser całe skupienie zostawia właśnie na finał. Zerka wówczas na współczesnych wywrotowców z amerykańskiej nowej fali horroru — przede wszystkim Ariego Astera, szykującego na koniec każdego swojego filmu grozy szalone katharsis.
Nieco podobnie, jak w nurcie elevated horror, nietypowy przekaz zostaje ukryty w tle za pozornie tradycyjną konwencją. To nie tylko horror, ale też pogłębione, refleksyjne kino. Ale chyba tylko w teorii. Twórcy traktują o tym samym, o czym lubią też ostatnimi czasy przemawiać reżyserzy amerykańskiego kina grozy: o samotności, stalkingu, toksycznych związkach, zagrożeniu technologicznym i rodzinnym rozpadzie. Szkoda, że tylko ślizgają się po powierzchni tych problemów.
„Nie mam pojęcia, o czym mówisz” powiedział w jednym z wywiadów John Carpenter, zapytany, co sądzi o elevated horrorze. Myślę, że podobnie by zareagował na pomysł Kowalskiego, gdyby zobaczył ten film.
Bo musicie wiedzieć, że w zakończeniu… Mogę tylko bezspoilerowo powiedzieć, że za zakończenie będziemy ten film pamiętać. Tu Kowalski objawia się z lekka jako fan M. Nighta Shyamalana, rodem z powolnego, ale przyspieszającego w finale Szóstego zmysłu. Cała energia i największe siły przerobowe w to poszły — by skręcało, dziwiło, by zostawić odbiorcę w poczuciu zakłopotania.
W trzecim akcie filmu reżyser jako główną strategię kreowania lęku nie wybiera już budowania nastroju, a czysty ekranowy szok. Czy będzie to stanowić prawdziwą wartość? A może będzie jedynie pobieżną atrakcją?
Jestem bardzo ciekaw, jak publika odbierze ten film. 13 dni do wakacji może przesądzić o „być albo nie być” dla rodzimego horroru — okazać się istotnym punktem zwrotnym. Po tym seansie wyjątkowo trudno zebrać myśli. Niby jest powtórką tego, co było… a z drugiej strony kompletnie zmienia zasady gry. Czyni to uderzeniem o subtelności kija baseballowego. Na ostatniej prostej śmiało niszczy wszelkie poczucie znajomości konwencji, bezpieczeństwa, ciągłości i klasyczności polskiego kina grozy.
Jakiej slasherowej serii jest temu najbliżej? Myślę, że zdecydowanie do wspomnianego Koszmaru minionego lata. Wspólnym mianownikiem jest kwestia traumy, rozsadzającej życie młodych ludzi. Tłamsi ich poczucie winy, zatuszowane, ale wciąż powracające. Tylko że Kowalski koniec końców odwraca to do góry nogami.
Choć seans traktuję jako słodko-gorzki eksperyment, to dzięki Kowalskiemu lęk przed wypuszczeniem na polski rynek kolejnego horroru coraz bardziej topnieje. Jeszcze niedawno baliśmy się tego, że każdy kolejny nadchodzący rodzimy film grozy okryje nas wstydem na arenie międzynarodowej. Jesteśmy na drodze ku temu, by niedługo zacząć bać się samej filmowej opowieści na sali kinowej, a nie tego, jak wypadnie. Kowalski nie proponuje nowego rozdziału polskiego horroru, ale pomysłowo bada grunt. I choć nie wszystko tu działa, to warto śledzić tę karierę, by przekonać się, jaki będzie jego następny ruch.
Next Film wprowadzi film do kin 8 sierpnia. 13 dni do wakacji będziecie mieli możliwość zobaczyć na trwającym właśnie festiwalu Nowe Horyzonty. Film znalazł się w sekcji Nocnego Szaleństwa, którą objęliśmy naszym patronatem. Na 25. Międzynarodowy Festiwal Filmowy BNP Paribas Nowe Horyzonty we Wrocławiu zapraszamy do 27 lipca, zaś o tydzień dłużej, do 3 sierpnia, festiwal będzie można przeżywać w domowym zaciszu, dzięki edycji online. Pełny program wydarzenia znajdziecie tutaj.
Tekst przygotował Maciej Kujawski – autor bloga Specjalny Zakład Opieki Filmowej.