Akinola Davies Jr. nigdy nie poznał swojego ojca, który zmarł przed drugimi urodzinami syna. Brat Akinoli, Wale, współtwórca scenariusza do filmu Cień mojego ojca, miał wtedy pięć lat. Pamięta tatę, a raczej tak mu się wydaje. Wiele ze wspomnień (niektóre dzielone z rodzeństwem) zdążyło się rozpłynąć, zniekształcić. Wale pamięta jednak już całkiem dobrze burzliwy okres wyborów prezydenckich z 1993 roku – moment przełomowy w historii Nigerii, który naznaczył nie tylko kraj, ale również dwóch braci, przyszłych twórców filmu.
Cień mojego ojca przenosi nas poza centrum polityczne i ekonomiczne Nigerii, na peryferie Lagos, do małego domku. Żyje w nim dwóch chłopców, obaj nie mają więcej niż dziesięć lat. Nie zmagają się ze skrajną biedą, ale przez większość czasu są sami: matka pracuje w pobliskiej wiosce, a ojciec w stolicy. Dzieciaki zdążyły się już do tego przyzwyczaić; wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie. Oswoiły nudę i monotonię, mając do dyspozycji kilka zabawek, tony wyobraźni, a za towarzystwo tylko siebie. Nagle z tej rutyny wybija ich ojciec, który decyduje się zabrać chłopców do Lagos.
Nieoczekiwana podróż da bohaterom szansę poznania siebie nawzajem. Pierwszą, prawdziwą, w ich życiu. Chłopcy zostają wyrwani ze swojego małego, relatywnie bezpiecznego świata i wrzuceni prosto w wir społecznych napięć. Dopiero co obywatele tłumnie ruszyli do urn, by po raz pierwszy w demokratyczny sposób wybrać prezydenta. Wygląda na to, że wszystko się udało i postawili na czele państwa człowieka spoza dotychczasowego establishmentu, biznesmena z innowacyjnym planem rozwoju. Człowieka, który jest obietnicą tego, że państwo nareszcie weźmie odpowiedzialność za swoich obywateli, powróci do wypełniania roli, od której do tej pory uciekało.
Rozmowy o polityce nie cichną. Bohaterowie toczą je na pierwszym planie i w tle. Spierają się, radują, frustrują. Młodzi nie rozumieją wiele, ale wiedzą, że są świadkiem czegoś ważnego. Widzą też jaką wiarę w nowego prezydenta ma ich ojciec, który jednak zachowuje zdrowy rozsądek, dystans i nie daje się zbyt często ponieść emocjom. Nie wiedzą jeszcze, że wybory zostaną unieważnione, a w kraju wybuchnął protesty. Wielu ludzi marzenie o lepszym jutrze przypłaci życiem. Lepszym jutrze, które nie nadeszło.
W filmie Daviesa państwo jest symbolem rodzica, opiekuna. Kogoś, kto odpowiada za innych. Ściska w dłoniach ich całą przyszłość i chcąc lub nie chcąc na zawsze definiuje życie podopiecznego. Tak jak nasi rodzice, bez względu czy obecni czy nie, na zawsze rzucają cień na nas.
Folarin, ojciec chłopców, robi wszystko co w jego mocy, by zapewnić rodzinie godny byt. Chociaż nie zawsze jest cierpliwy czy wyrozumiały, jest człowiekiem ciepłym i oddanym. Rozumie, że jego czas jest ograniczony i musi go wykorzystać jak najlepiej nie tylko by chronić swoich bliskich, ale też by nauczyć synów troski o siebie nawzajem. Sam dorastał w świecie, w którym nie mógł liczyć na taką pomoc. W świecie, który odebrał mu tych, którzy mogli być dla niego oparciem. W świecie, w którym musiał walczyć by żyć. Folarin to także człowiek rozczarowany krajem, ale jednocześnie nadal pełen nadziei, że lepsze życie jest możliwe.
Kolejne przygody pozwalają mu lepiej zrozumieć synów. Film zamienia się w serię krótkich epizodów, z których każdy staje się lekcją lub obserwacją dotyczącą otaczającego ich świata. Świata oddanego z wielką pieczołowitością, głównie za sprawą powolnych, bardzo detalicznych, intymnych ujęć kamery, które nie boją się brzydoty i okrucieństwa, z którym dzieciom również przyjdzie się zmierzyć.
Wraz z kolejnymi scenami również chłopcy zaczynają odkrywać ojca, poznawać jego inne oblicza. Film jednak w żadnym momencie nie burzy wprost obrazu Folarina – imponującego posturą i zachowaniem, twardego, ale dobrego człowieka. Mężczyzna nie musi spojrzeć w pełne żalu i rozczarowania oczy swych dzieci. Reżyser zamiast tego stawia na drobne sugestie, pojedyncze sceny, które więcej mówią o Folarinie widzowi, niż jego synom. Momenty, które dopiero w ich przyszłym życiu powrócą do wraz z nową świadomością o tym, kim był ich ojciec. Na razie są czymś nieczytelnym, niepokojącym, ale nie zrywającym iluzorycznej zasłony.
Cień mojego ojca to film przez większość czasu powolny, uważny, ale jednocześnie bardzo konkretny. Im bliżej jednak końca, tym więcej zabaw formalnych proponuje reżyser, decydując się w którymś momencie dokonać dość odważnej manipulacji rzeczywistością. To dobry pomysł, nieźle wpisujący się w metafizyczny wydźwięk filmu, ale zrealizowany bez specjalnego przekonania i odwagi, co do słuszności tego rozwiązania. Przez niepewność reżysera, na samym końcu film gubi krok, a poruszające zakończenie nie chwyta za serce tak jak powinno.
Błędy, które Davies popełnia wynikają przede wszystkim z braku doświadczenia – to w końcu jego pełnometrażowy debiut. Możemy jednak pominąć przy ocenie taryfę ulgową, a i tak nadal mamy nadal do czynienia z wyjątkowo opowiedzianą historią. Częściowo autobiograficzną, bardzo mocno osadzoną w miejscu, czasie i przestrzeni (całość zyskuje jako film społeczny przeplataniem wątków ojca i narodu walczącego o oddech), ale ostatecznie bardzo uniwersalną.
Cień mojego ojca to czułe coming-of-age, które unika wielkich gestów i oklepanych konfrontacji wyznaczających kolejne etapy w życiu bohaterów. Davies sięga po estetykę realizmu magicznego i chociaż tu także brakuje mu przekonania, to ze względu na kilka świetnych scen potrafię mu to wybaczyć. Nie wspominając już o tym, jak dobrze takie estetyczne rozwiązania wpasowują się w afrykańską kulturę.
Wielką zaletą filmu jest oczywiście Sope Dirisu, wcielający się w rolę ojca. To bardzo fizyczna kreacja, oparta o oszczędne gesty i wspaniałą mimikę aktora, wytrenowaną przez lata pracy na brytyjskiej scenie u boku najwybitniejszych. Dirisu wnosi do filmu niezbędną dostojność i magnetyczną charyzmę, które sprawiają, że Folarin wydaje się postacią eteryczną, przynależną do świata snów i wspomnień, tak często wspominanych przez bohaterów w słowach powracającej co jakiś czas pieśni. Widza uderza scena rozmowy Folarina ze starszym synem, w której Dirisu obnaża się całkowicie, pokazując wrażliwą stronę zarówno postaci jak i samego siebie.
Cień mojego ojca w odróżnieniu od wielu innych autobiografii nie jest rozliczeniem z rodziną twórców. Nie jest też zsyntetyzowaną krytyką skorumpowanego, złego rządu i zepsutego systemu. Jest zapiskiem, stroną z pamiętnika i akapitem z historycznej kroniki. Nie ocenia, nie potępia, nie wybiela.
Davies cofa się w czasie, by dać sobie możliwość przeżycia czegoś, czego poza światem snów nigdy nie doświadczył. Sobie oraz wszystkim innym, którzy tak jak on byli świadkami rozpadu własnych rodzin, które zmuszone były kłaść na szali wszystko, byle tylko przeżyć w rozdartym przez konflikty, ciągle zmagającym się z przeszłością państwie.
Jest to opowieść dla dzieci, które nie poznały swoich rodziców. Opowieść pełna czułości, miłości, ale też akceptacji oraz zrozumienia dla złożoności i moralnej nie oczywistości świata dorosłych.
Cień mojego ojca to debiut bardzo dobry i ważny, by nie powiedzieć kluczowy krok dla nigeryjskiego kina. Film miałem okazję zobaczyć na tegorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty. Tutaj zapoznacie się z innymi naszymi tekstami z festiwalu.