Podczas siódmego dnia na Lazurowym Wybrzeżu głośno śmialiśmy się na Splitsville, doświadczyliśmy reżyserskiego debiutu Harrisa Dickinsona, nie zaskoczyliśmy się starym-nowym Wesem Andersonem, ale za to nieco rozczarowaliśmy się Alphą Julii Ducournau.
Komedia roku. Dawno tak się nie śmiałem na żadnym seansie. Perfekcyjne komediowe wyczucie, gdzie każdy żart i każda scena dopięte są zabawną klamrą. I choć tak jak komediowo dawno nic mnie tak nie rozbawiło, tak pod kątem historii film pozostaje nieco chaotyczny i momentami naokoło idzie do celu. Daję bezpieczną ocenę (7/10), która może wzrośnie, jak sobie poukładam film w głowie.
Filip Mańka
Komediowo prawdziwa perełka, po brzegi wypchana fenomenalnymi, zaskakującymi żartami. Dramatycznie film jednak trochę zbyt prosty, podchodzący do tematu otwartych związków w nieco płytki sposób. Nawet pomimo scenariuszowych niedociągnięć, na seansie „Splitsville” bawiłem się rewelacyjnie. To film kreatywny, błyskotliwy i oparty na czterech fantastycznych występach aktorskich.
Stanisław Sobczyk
Z pewnością polaryzujący nowy film Ducournau nie zachwyca tak, jak „Titane”, ale to nadal kawał znakomitego rzemiosła filmowego wypakowanego ciekawymi pomysłami, które tym razem – niestety – nie zawsze ładnie się spinają. To nie tylko metafora AIDS, reżyserka wkrada tam sporo refleksji na temat kulturowych uprzedzeń, slumsów oraz finalnie eutanazji, ale czy wykonanie było tak elektryzujące jak przy poprzednim filmie? Niestety nie. To póki co największe rozczarowanie festiwalu, ale nadal, całkiem okej projekt.
Filip Mańka
O godzeniu się z przeszłością, odchodzeniu i eutanazji. „Alpha” nie jest tak dobra jak dwa wcześniejsze filmy Julii Ducournau, to film za długi, pełen scenariuszowych niedociągnięć, lecz nadal ciekawy symbolicznie, a w finale wręcz poruszający. Podoba mi się, że reżyserka tym razem idzie w trochę inną stylistykę, splata elementy apokaliptycznego body horroru z osobistą historią, imponując stroną wizualną i zakończeniem wątku Amina, które pozwala spojrzeć na fabułę z nowej perspektywy.
Stanisław Sobczyk
Udany debiut Dickinsona, który choć nie urzekł formą i pozostaje nieco chaotyczny, to ciekawie podchodzi do tematu bezdomności. Nie opakowuje historii w ckliwy manifest na temat systemu, a pozostaje zaskakująco krytyczny wobec głównego bohatera oraz jego poszczególnych działań. Jednocześnie umiejętnie potrafi się wgryźć w psychikę protagonisty oraz jego wewnętrznego rozdarcia tożsamościowego, które napędza autodestrukcyjną karuzelę.
Filip Mańka
Mizantropijna historia o ludziach, którzy ciągle popełniają te same błędy, zamknięci w szkodliwym cyklu przemocy i uzależnień. Widać tu trochę problemów typowych dla debiutów, między innymi prosty scenariusz, brak wątków pobocznych czy bezpieczną stronę wizualną (poza pojedynczymi, metafizycznymi scenami). „Urchin” to jednak nadal świetny początek reżyserskiej kariery Harrisa Dickinsona – film mocny, ciekawy tematycznie i pełnymi garściami czerpiący z brytyjskiego kina niezależnego.
Stanisław Sobczyk
Oczywiście nadal czuć zmęczenie materiałem i tę samą, nudną stylistykę, ale w porównaniu z „Kurierem Francuskim z Liberty, Kansas Evening Sun” czy „Asteroid City”, „Fenicki układ” wypada całkiem nieźle, bo nie jest przynajmniej tak pretensjonalny i ma jakąś historię, która nie ogranicza się tylko do serii cameo znanych nazwisk. Film jest fabularnie prosty, ale przy tym całkiem uroczy, opowiadając o odbudowywaniu rodzinnych relacji i czerpiąc z klasycznego kina szpiegowskiego. Jest tu też mimo wszystko jakiś pomysł na bohaterów, bo choć znanych nazwisk jest jak zwykle za dużo, Wes Anderson przynajmniej stara się każdemu dać jakiś wątek i spiąć je klamrą w finale.
Stanisław Sobczyk
Jaki jest Wes Anderson, każdy widzi. Dla niektórych pastelowy comfort food, dla innych autor o tak konsekwentnym i dopracowanym stylu, że już nim wymiotują. Ja jestem bardziej w tej drugiej grupie, ale nie jakoś radykalnie, więc staram się te projekty na bieżąco sprawdzać i oceniać jako osobne dzieła na tyle, na ile to możliwe, choć we wspomnieniach trochę już zlewają mi się w jedno. Tym razem wyszło nieco lepiej niż poprzednio. Casting jak zawsze wyśmienity, z kilkoma wyborami, które działają naprawdę super (del Toro, Cera, Ayoade), wizualnie „same old, same old”, a więc bardzo dobrze, tyle że w 4:3. To, co ciągnie „Fenicki układ” w górę względem kilku poprzednich projektów Andersona, to powrót do opowiadania konkretnej historii zamiast przedstawiania scenek rodzajowych oraz humor, który siada o wiele częściej niż nie.
Łukasz Mikołajczyk
Bardzo lubię pierwszy i trzeci akt, w których czuć pulpową stylistykę i zabawę formą. Nie przepadam za środkiem, który jest dość prostym spojrzeniem na reżim i mroczną przeszłość Brazylii. Mam wrażenie, że w swoich poprzednich filmach Kleber Mendonça Filho potrafił mówić o problemach kraju w znacznie ciekawszy, kreatywniejszy sposób, „The Secret Agent” natomiast, chociaż nadal solidny, bardziej niż z „Aquariusem” czy świetnym „Bacurau” kojarzy mi się z przeciętnym „I’m Still Here”.
Stanisław Sobczyk
Film skrojony pod głupi Zachód, który nie wie, że autorytaryzm jest zły, a cenzura ogranicza wolność. Nudne, sztampowe do bólu oraz bezpieczne w swoich założeniach.
Filip Mańka
Zaczyna się obiecująco, bo pierwsza połowa sugeruje komedię o cenzurze w przemyśle filmowym. Niestety w drugiej zmienia się w nijaki, polityczny thriller i gorszą wersję wcześniejszych, egipskich produkcji Tarika Saleha. „Eagles of the Republic” może i ma kilka dobrych pomysłów czy scen, ale w ogólnym rozrachunku to kolejny film, który o reżimie nie ma do powiedzenia nic interesującego, a przy tym jest też po prostu nudny.
Stanisław Sobczyk
Bardzo lubię tę przyziemniejszą stronę filmu, skupioną na portrecie rodzinnych relacji i przywodzącą na myśl „Biały, biały dzień”, najlepszy film Hlynura Pálmasona. Reżyser podchodzi do swoich bohaterów z subtelnością i czułością, pokazując nie kłótnie, ale powolny rozpad więzi i zdystansowanie. Nie trafia do mnie jednak metaforyczna część „The Love That Remains”, symboliczne sceny snów nie są tej historii potrzebne i tylko wybijały mnie z nastroju cichego, rodzinnego dramatu.
Stanisław Sobczyk
Coming-of-age skupione na odkrywaniu seksualnej tożsamości, które jest w tej historii o tyle skomplikowane, że bohaterka wywodzi się z tradycjonalistycznego, religijnego środowiska. Takich historii w kinie widzieliśmy już mnóstwo, wielokrotnie zrealizowanych w ciekawszy, oryginalniejszy sposób. „The Little Sister” nie jest może zła, portretuje protagonistkę całkiem interesująco i ma dobre zakończenie, ale wiele jest tu też przeciętności, a wątek romantyczny, który ma ciągnąć całą historię, jest niewiarygodny i nijaki.
Stanisław Sobczyk