Najsmutniejszy człowiek na świecie – recenzja filmu „Queer”

Stanisław Sobczyk22 lutego 2025 16:00
Najsmutniejszy człowiek na świecie – recenzja filmu „Queer”

Już od czasu Tamtych dni, tamtych nocy, Luca Guadagnino bez przerwy zaskakuje i zachwyca swoimi kolejnymi projektami. Włoski reżyser wyrósł nie tylko na jednego z najlepszych, ale i najbardziej różnorodnych i najszybciej tworzących twórców współczesnego Hollywood. Zaledwie w kwietniu ubiegłego roku na ekrany kin trafiło jego fantastyczne Challengers, a już we wrześniu, na 81. festiwalu w Wenecji zadebiutował Queer, film różny od poprzedniego na prawie każdej płaszczyźnie. Ten tytuł Guadagnino chciał zrealizować już od wielu lat, a dokładniej od kiedy w wieku 17 lat przeczytał Pedała Williama S. Burroughsa i był nim zachwycony. Pierwotna wersja Queer liczyła sobie aż trzy godziny, ale ta, która zadebiutowała w Wenecji, a później trafiła do kin na całym świecie, trwa już tylko nieco ponad dwie. Po mieszanym odbiorze na światowych festiwalach film trafia także na polskie ekrany i okazuje się dużo ciekawszy, niż mogły to sugerować pierwsze opinie.

Po ucieczce z Ameryki William Lee trafia do słonecznego Meksyku. Całe dnie spędza pijąc w okolicznych barach i podrywając przyjezdnych mężczyzn. Pewnego dnia spotyka na swojej drodze zupełnie nowego chłopaka, Eugene’a Allertona, i od razu się w nim zakochuje. Pytanie tylko, czy tajemniczy nieznajomy odwzajemni jego uczucie.

William S. Burroughs należy do najważniejszych amerykańskich pisarzy zeszłego wieku. Był reprezentantem pokolenia beatników, jednym z kluczowym głosów kontrkultury i wiecznym skandalistą. Wśród jego najistotniejszych książek znajdują się wspomniany już Pedał, Ćpun, A hipopotamy żywcem się ugotowały oraz Nagi lunch (tę powieść w 1991 świetnie zaadaptował David Cronenberg i do czasu filmu Guadagnino pozostawała to jedyna ekranizacja prozy autora). Burroughs był autorem kontrowersyjnym, który nigdy nie ukrywał, że opisywany w wielu jego utworach William Lee to jego literackie alter ego, a książki, które pisze, opisują bardzo dokładnie doświadczenia z różnymi substancjami, przede wszystkim heroiną. Jego teksty są z pewnością interesujące, ale też trudne w odbiorze, mieszające ze sobą długie monologi, realistyczne opisy i narkotyczne wizje. Nie ulega wątpliwości, że bardzo trudno jest je adaptować. Guadagnino i scenarzysta Queer (a wcześniej także Challengers), Justin Kuritzkes, stanęli więc przed trudnym wyzwaniem. Jak przenieść na ekran Pedała, który ma dziwną strukturę, w dużym stopniu opiera się na długich opowiadanych przez głównego bohatera anegdotach, a do tego wszystkiego nie ma zakończenia. I o dziwo wybrnęli z tego obronną ręką.

fot. Queer, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Gutek Film

Queer jest o tyle ciekawy, że udaje mu się pogodzić bycie sensowną, w miarę wierną adaptacją powieści Burroughsa z dodaniem wielu nowych elementów i pewną reinterpretacją. Główny problem książki polegał na tym, w jaki sposób portretowano w niej Lee. Bohater był okropnie męczący, czytanie jego przydługich monologów, których nie miały ochoty słuchać nawet inne postacie, i żenujących zalotów do Allertona potrafiło irytować. Wszystko to miałoby sens, gdyby książka wchodziła jakoś głębiej w jego psychikę, próbowała go chociaż zrozumieć, ale ostatecznie Lee nie dostawał w niej żadnej puenty. Może wynika to po prostu z tego, że Burroughs pisał o samym sobie, więc ciężko było mu spojrzeć na Lee z dystansu. W każdym razie Kuritzkes nie popełnił tego samego błędu. Udało mu się wykreować dużo ciekawszy portret bohatera, który pozwala widzowi już nie tylko irytować się jego zachowaniem, ale też mu współczuć. Dodatkowo scenariusz dalej zachowuje wszystkie żenujące zachowania Lee, ale nie jest w tym tak przytłaczający. Monologi, często nawet bezpośrednio przeniesione z książki, zostają celowo przycięte. Kolejną interesującą zmianą jest wprowadzenie narkotycznych wizji, które są jak najbardziej w duchu Burroughsa, ale w samym Pedale akurat się nie pojawiały. No i wreszcie, ta historia dostała sensowne zakończenie (podobno Guadagnino i Kuritzkes podeszli do tego zadania bardzo pieczołowicie i spotykali się z badaczami twórczości autora, by finał był możliwie najbliższy jego oryginalnej, nigdy niezrealizowanej wizji).

Akcja Queer rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Ta pierwsza to po prostu realistyczna historia o dziwnej relacji między Lee a Allertonem w Meksyku. Druga to wszystkie wizje w głowie głównego bohatera, pozwalające nam zrozumieć jego problemy i psychikę. Efekt jest momentami dość chaotyczny, więc rozumiem część związanych z tym zarzutów, jakie pojawiały się po premierze w Wenecji. Szczególnie, że na początku filmu narkotyczne obrazy w głowie Lee pojawiają się dość niespodziewanie, wbijając się nagle w standardową, jeszcze wtedy jednoznaczną fabułę. Ja z takiego połączenia dwóch stylistyk jestem mimo wszystko zadowolony, ale chciałbym zobaczyć trzygodzinną wersję Queer, w której wszystko to pewnie nabrałoby więcej sensu. Może tam Guadagnino rozwinął choćby wątek żony, obecny w książce, ale w filmie niemożliwy do rozpoznania bez znajomości oryginału.

Dla mnie najciekawszym elementem Queer jest zdecydowanie portret głównego bohatera. Gdybym miał szukać jakichś podobieństw między najnowszym filmem reżysera a wcześniejszymi Challengers, powiedziałbym, że tkwią one w tym, że przy obydwu projektach Guadagnino i Kuritzkes tworzą wyjątkowo złożone postacie oraz potrafią budować ich psychologię za pomocą małych gestów i krótkich, subtelnych scen. Lee ma wszystko, byśmy na początku kompletnie go nie lubili. Jest irytujący, cały czas gada, a w swoich próbach zalotów wypada żałośnie. Nigdy nie wie, kiedy przestać pić, kiedy sobie odpuścić. Z czasem jednak zaczyna nam się wyłaniać jego druga strona. Lee to przeraźliwie smutny człowiek, który desperacko poszukuje bliskości. Całym gadaniem i nietrafionymi żartami próbuje maskować swoje kompleksy, samotność i głęboką nienawiść do samego siebie. Wystarczy posłuchać, jak mówi o własnej orientacji. Opowiadając o tym, że rodzina nie akceptuje tego, że jest gejem, dowcipkuje, ale w jego głosie słychać skrywany żal. Nawet wypowiedzenie słowa „homoseksualista” przynosi mu trud, dużo bardziej woli wulgarne, uznawane za homofobiczne określenia. Dodatkowo Lee jest heroinistą na ciągłym głodzie. Tylko zażywanie narkotyku pozwala mu odpocząć, uspokoić się i odpłynąć w wymarzony trans. W całej tej słabości Williama jest coś niezwykle smutnego. Szczególnie, kiedy już zrozumiemy, że niechęć, jaką możemy do niego odczuwać na początku, jest niczym przy tym, jak bardzo on nienawidzi samego siebie. W zasadzie cała jego wyprawa do dżungli po wymarzony narkotyk, yage, to tylko kolejna desperacka próba zbliżenia się do drugiego człowieka. Lee mocno wierzy w koncept kontroli umysłu, ale nie dlatego, że chce mieć nad kimkolwiek władzę, on po prostu chce wreszcie zbliżyć się do Allertona także w duchowy sposób. Zlać się z nim w jedność, na co wskazują zresztą wprost wizje mężczyzny po zażyciu yage. Dla mnie William Lee jest jedną z najbardziej interesujących i najsmutniejszych postaci w całej twórczości Guadagnino. To bohater samotny, który nigdzie nie czuje się dobrze. Ani w zachodnim świecie, z którego został wygnany, ani nawet w Meksyku, gdzie inni geje uważają go za natarczywego i zdesperowanego. Jego jedynym sposobem na radzenie sobie z depresją jest obracanie jej w żart albo uciszenie swoich emocji kolejnymi dawkami heroiny. To też wreszcie postać, której lęki i sam wstręt dotykają uniwersalnych ludzkich lęków. Przed tym, że nigdy nie znajdziemy kogoś, kto naprawdę nas zrozumie, że do końca życia pozostaniemy sami i że dla wszystkich wokół jesteśmy żałośni.

fot. Queer, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Gutek Film

W tym wszystkim bardzo podoba mi się, w jak inteligentny, sprawny reżysersko sposób Guadagnino opowiada o swoim bohaterze. Włoski twórca potrafi fantastycznie wyciągać na wierzch skrywane przez bohaterów emocje, często nawet bez używania słów. Tak jest i w tym przypadku. Moją ulubioną sceną w Queer jest ta, w której w akompaniamencie hipnotycznej piosenki Leave Me Alone New Order Lee przygotowuje i zażywa heroinę, by powoli odpłynąć w narkotyczny trans. Moment równocześnie piękny i przeraźliwie smutny. W symbolice filmu gigantyczne znaczenie odgrywa też dotyk albo już samo jego pragnienie. Na nim opiera się spora część wizji Lee oraz sceny seksu. Jeszcze zanim główni bohaterowie wchodzą ze sobą w relację, pojawiają się momenty, w których William chwyta Allertona ręką widmo, marząc o bliskości z chłopakiem. Jeszcze później widzimy, jak wyciąga dłoń, próbując dosięgnąć jego pleców, albo zasypia, gdy jego nogi splatają się z nogami kochanka w łóżku. Kulminacją tego motywu jest jedna z wizji po zażyciu yage, w której Lee i Allerton splatają się w jedno ciało. Ich ręce wchodzą pod powierzchnię skóry, pocałunki łączą spragnione usta. Same sceny seksu rzeczywiście są piękne i wielokrotnie bardzo intensywne, co dobrze oddaje skandaliczność twórczości Burroughsa. W każdym dotyku, każdym akcie widać pasję i namiętność, szczególnie ze strony spragnionego bliskości Lee.

Aktorsko, w przeciwieństwie do Challengers, w którym oglądaliśmy trzy równie dobre i równie istotne role, Queer jest koncertem jednego aktora. Nie przesadzę mówiąc, że Daniel Craig jeszcze nigdy nie miał w karierze tak dobrej, poruszającej roli. Razem z Guadagnino udało mu się wykreować niezwykłą postać i fantastycznie oddać tragizm Williama Lee. Dodatkowo to bardzo różnorodny występ. Craig ma sceny, w których ma wypadać żenująco, takie stricte komediowe i zabawne (szczególnie w finale) oraz te, w których sprawia wrażenie dogłębnie smutnego. Bardzo dobrze patrzy się na to, jak po latach wcielania się w Bonda Craig wreszcie idzie w nowym kierunku i otwiera się na zupełnie nowe typy ról. Czy to pokazując komediowy talent w Na noże, czy zachwycając tak przybijającą kreacją w Queer.

fot. Queer, reż. Luca Guadagnino, dystrybucja Gutek Film

Guadagnino już od kilku projektów udowadnia, że wizualnie znajduje się w ścisłej czołówce Hollywood. Podchodzi do swoich produkcji niezwykle pieczołowicie, równocześnie w każdej posługując się językiem kina kompletnie inaczej. Od melancholijnych Tamtych dni, tamtych nocy, przez oniryczną Suspirię aż do eklektycznych i dynamicznych Challengers. Jego filmy są jeszcze piękniejsze, od kiedy nawiązał współpracę z tajskim operatorem Sayombhu Mukdeepromem, który poza filmami Guadagnino współpracował też z Apichatponigem Weeresethakulem, Miguelem Gomesem czy w zeszłym roku nawet z M. Night Shyamalanem przy okazji Pułapki. Każdy jego projekt jest nakręcony fantastycznie i to samo tyczy się Queer. Zdjęcia są rewelacyjne, zmysłowe i dosyć zróżnicowane. Są pocztówkowe krajobrazy (przy których twórcy posługiwali się między innymi miniaturami), intymne portrety dwójki bohaterów oraz narkotyczne wizje, które stylem mocno odróżniają się od całej reszty. Jestem też wielkim miłośnikiem zabiegu z przenikaniem się obrazów, który Mukdeeprom wykorzystuje, by pokazywać nam skrywane pragnienia Lee. Inną wspaniałą rzeczą dotyczącą zdjęć jest to, jak twórca portretuje ludzkie ciała, często je fragmentaryzując, pokazując ich bliskość za pomocą portretu samych nóg czy dłoni. Duże wrażenie robią też same wizje, bo choć są trochę niekonsekwentne względem reszty (co zapewne broniłoby się, gdyby Queer trwał zamierzone trzy godziny), naszpikowano je ciekawą symboliką, łącząc przerysowane, wytracające z równowagi sceny z intymnymi, onirycznymi obrazami typowymi dla twórczości Guadagnino. To, że wśród nominowanych do Oscara w kategorii zdjęcia znalazły nierówna Emilia Pérez czy kiczowata Maria Callas, ale zabrakło miejsca dla któregokolwiek z trzech wizualnie wybitnych filmów nakręconych przez Mukdeeproma z zeszłego roku to ogromna porażka Akademii.

Żadnym zaskoczeniem nie jest również to, że Queer jest fenomenalnie muzycznie. Ścieżka dźwiękowa stworzona przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa na potrzeby Challengers jest może i najlepszą, jaką kino dało nam w tej dekadzie, a kompozytorzy nie zawiedli także przy okazji kolejnej współpracy z włoskim reżyserem. W Queer znajdziemy mnóstwo pięknych utworów, podkreślających smutek głównego bohatera, często budujących atmosferę napięcia albo oniryzmu. Wszystko to wieńczy piękne Vaster Than Empires. Ponadto Reznor i Ross wykorzystują też wiele nieoryginalnych piosenek i one także są wykorzystane cudownie. Wystarczy wspomnieć, że Queer ma chyba moje ulubione wykorzystanie Nirvany, jakie słyszałem w kinie. Chyba już zawsze słysząc Come As You Are będę widział smutnego Daniela Craiga, przemierzającego uliczki nocnego Meksyku.

Queer to kolejny świetny film Guadagnino, dobitnie udowadniający, że włoski reżyser w tym momencie jest jednym z najlepszych tworzących. Nie jest to na pewno dzieło pozbawione wad, daleko mu do fantastycznych Challengers. Bolączki biorą się ewidentnie ze skrócenia filmu na ostatniej prostej i wierzę, że dłuższa wersja może być nawet lepsza. Ale nawet to, co dostaliśmy, jest bardzo dobre. Guadagnino i Kuritzkesowi udało się przenieść na ekran trudną prozę Burroughsa, nadając jej nowe znaczenia, a wręcz ją poprawiając. Daniel Craig dał jeden z najlepszych, najciekawszych występów w karierze. Zaś Mukdeeprom, Reznor i Ross po raz kolejny zapewnili rewelacyjną warstwę audiowizualną. Ja osobiście potrafię Queer dużo wybaczyć, bo to też po prostu wspaniały portret smutnego bohatera, ze wszystkimi jego kompleksami, lękami i obsesjami, zbudowany w subtelny, błyskotliwy sposób. Lee zostanie ze mną jeszcze na długo jako postać fascynująca, pogłębiona i oddająca wiele emocji, z którymi sam się zmagam.

Queer trafi na ekrany kin 21 marca, a już 6 marca w łódzkim kinie NCKF zostanie wyświetlony przedpremierowo w ramach DKF Immersja. Bilety możecie znaleźć tutaj.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to