Retrospektywa Agnieszki Holland w programie festiwalu Nowe Horyzonty spotkała się z mieszanym przyjęciem. Szczególnie wśród młodszej publiki festiwalu, w której mam okazję się obracać. Słowa „Wy się, panowie i panie, chyba brandzlujecie tym hejtem. Amerykańskie krytyki są na szczęście zajebiste” w odpowiedzi na krytykę serialu 1983 stały się nieodłącznym elementem, z którym reżyserka od 4 lat jest kojarzona, a może i wyśmiewana.
Słaby serial 1983, średnio udany Obywatel Jones oraz kilka co najmniej kontrowersyjnych z perspektywy młodego pokolenia słów na temat Romana Polańskiego sprawiły, że wizerunek Agnieszki Holland nie cieszy się ogromnym poszanowaniem. Wiadomość o retrospektywie (szczególnie, że w towarzystwie twórców takich jak Mekas czy Hogg) spotkała się z falą zdziwienia oraz lekkiego uśmiechu. Zupełnie niepotrzebnie.
Owszem, filmy Agnieszki Holland z XXI wieku bywają różne (choć wciąż niektóre bardzo udane), tak dla szerokiej części publiki nowohoryzontowej może wydawać się to co najmniej dziwne, że obecne w szerokiej dystrybucji i wcale nie tak stare filmy zagoszczą na festiwalu. Twórczość Agnieszki Holland nie zaczęła się jednak w 2001 roku. To także wiele innych, pomijanych dziś i trudno lub w ogóle niedostępnych filmów.
Jednym z nich jest Zabić księdza z 1988 roku.
Zabić księdza to zrealizowany we Francji z funduszy amerykańsko-francuskich dramat polityczny, inspirowany tragiczną historią śmierci księdza Jerzego Popiełuszki z 1984 roku. Holland opowiada jednak o tragedii w sposób dyskretny. Przesuwa ciężar opowiadania z ofiary na oprawcę – głównym bohaterem jest oficer Służby Bezpieczeństwa Stefan (Ed Harris). I to na nim skupia się reżyserka.
Główną osią, a może i największą zaletą filmu, jest starcie między Stefanem, a ks. Alkiem (odpowiednik ks. Popiełuszki – tak nazywali go bliscy znajomi, w tej roli Christopher Lambert). Holland udaje się w pasjonujący i skomplikowany sposób zreinterpretować, a właściwie nadać tragicznym wydarzeniom z 1984 roku konkretne i osobiste motywacje. Starcie między Stefanem a duchownym przypomina tropy nieudanego nawrócenia.
Agnieszka Holland rewelacyjnie buduje dwójkę głównych bohaterów, a poprzez odważną decyzję o skupieniu się na oprawcy wpycha widza w moralne zakłopotanie. Struktura zaangażowania rodzi pewne zrozumienie wobec frustracji esbeka. Poprzez dokładną reprezentację lęków i niepowodzeń Stefana zaczynamy rozumieć, dlaczego kapłan Solidarności został przez niego aż tak znienawidzony.
Do takiej nienawiści doprowadziła frustracja. Agnieszka Holland znakomicie zarzuca bohatera bodźcami, które rozrywają bohatera Eda Harrisa. Początkowo zanosi się na historię w schemacie „dobry łotr”, gdzie przedstawiciel negatywnej strony nawróci się lub okaże się jedynym sprawiedliwym. Reżyserka jednak w odpowiednim momencie przełamuje schemat, a co za tym idzie wypracowane oczekiwania widza. Stefan początkowo wydaje się być szczerze poruszony nauczaniem ks. Alka i zdaje się, że również siłą Solidarności.
Świetnie zagraną i niezwykle poruszającą sceną jest moment, gdy Stefan ogląda nagranie samego siebie podczas mszy odprawianej przez odpowiednika Popiełuszki. Wydaje się, że bohater oddaje się prawdziwej i głębokiej modlitwie, jednak patrząc na siebie z boku (co problematyzuje nieco rolę obrazu filmowego) twardo nie dopuszcza do siebie takiej myśli.
Stefanem rządzą sprzeczności. Bohater jest regularnie rozrywany. Holland oprócz budowania napięcia – którego zasięg zwiększa fakt, że to jedynie historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami – szydzi z przewidywalności własnej opowieści. Szczególnie dobrze widać to w rewelacyjnej scenie śmierci papieża. Kiedy Stefan wraca do domu, witają go słowa „papież nie żyje, otruli go”. Na twarzy bohatera maluje się przerażenie i niedowierzanie, że komuniści posunęli się aż do tego. I w tym momencie Agnieszka Holland po raz kolejny grzebie w ranach Stefana – okazuje się, że otruty został jedynie pies, który wabi się papież. Cóż za rewelacyjna gra.
I po takim emocjonalnym rollercoasterze wcale nie przychodzi ukojenie. Scena pogrzebu psa przywołuje na myśl powieszonego kota z filmu Kieślowskiego, a dewocjonalne ciągoty syna Stefana do odprawienia czegoś na kształt katolickiego żegnania zmarłych łamią bohatera jeszcze bardziej. Esbek widzi jak wielki jest wpływ Kościoła, jak wielkie dla Polaków znaczenie ma wiara katolicka. Jednocześnie Holland genialnie kreśli konflikt wewnętrzny, a Stefan twardo stoi przy swoim i nie przyzna się do słabości – mimo, że przed widzem został już dawno obnażony.
Ciekawe jest również spojrzenie Holland na przemoc. Reżyserka, może trochę przez nieco nadmierną ostrożność, a może przez konsekwencję artystyczną, unika skrajnie drastycznych obrazów. Trudno sobie wyobrazić, jak wielkie poruszenie w ówczesnej Polsce wywołałyby takie sceny. Mimo wszystko, przemoc w filmie Holland jest bardzo dyskretna. Reżyserka pokazuje mało, ale poprzez dokładne i zwyczajnie dobre nakreślenie motywacji sprawia, że sceny zbrodni wybrzmiewają zupełnie mocno. To zaskakujące, że całość działa aż tak znakomicie, mimo tak ostrożnej redukcji drastycznych obrazów.
Aktorsko z duetu Ed Harris-Christopher Lambert zdecydowanie lepiej wypada ten pierwszy. Harris buduje przekonującą postać, a poprzez dbałość o szczegóły wyciąga ze scenariusza coś więcej. Na osobne słowa zasługują również Tim Roth i Timothy Spall, którzy sprawdzają się dobrze w roli charakterystycznych, choć zdecydowanie mniej sproblematyzowanych i ubranych w skromniejsze charaktery esbeków. Oglądanie na ekranie Rotha i Spalla, którzy mają jakieś pomysły na swoje kreacje przykrywa pewne scenariuszowe niedociągnięcia i pomyłki.
Można by porównać obraz Agnieszki Holland do bogatego w ilość tytułów, choć zdecydowanie biednego w jakość artystyczną, współczesnego nurtu polskiego kina traktującego o komunie. Byłoby to jednak porównanie okrutne dla współczesnych produktów. „Komuna zła”, bo do tego w większości można sprowadzić te wspaniałe twory, ślepo spoglądają w epokę słusznie minioną. Rysują grubymi kreskami jednowymiarowe, złe postacie partyjniaków. Trudno tam szukać nie tylko pochylenia się nad „drugą stroną” jak w filmie Holland, ale niestety także równie interesującego prowadzenia narracji czy jakiegokolwiek pomysłu. Zrealizowany przy okazji (raczej nie z okazji, a przypadkiem) beatyfikacji ks. Popiełuszki film Rafała Wieczyńskiego to potwór, który nie robi dosłownie nic lepiej od Zabić księdza. No, może Woronowicz w roli ks. Jerzego wypada ciut bardziej jak ks. Jerzy. Po obejrzeniu Zabić księdza należy sparafrazować reżyserkę. Wy się, panie i panowie, chyba brandzlujecie tamtą kompromitacją Holland. Jej amerykańskie filmy są na szczęście zajebiste.