Niech śmiech będzie z tobą — recenzja filmu „Naga broń”

Maciej Kujawski07 sierpnia 2025 17:53
Niech śmiech będzie z tobą — recenzja filmu „Naga broń”

Niełatwo zacząć recenzję filmu takiego jak Naga broń w reżyserii Akivy Schaffera. Pierwsze zdanie, jakie napisałem, siadając do tego tekstu, brzmiało: Naga broń to śmieszny film. Nie pozwolę sobie wpaść w pułapki przeintelektualizowanej czy zbyt drobiazgowej recenzji, zwłaszcza gdy mówimy o filmie, w którym zblazowany Liam Neeson paraduje bez spodni. Więc właśnie tak zacznijmy tę recenzję: Naga broń to film śmieszny. Zarówno śmieszny w znaczeniu, że jest zabawny, naprawdę zabawny; jak i śmieszny w sensie, że: nieznaczący, peryferyjny, w didaskaliach głównego nurtu.

„Nowe” to słowo, które w stosunku do opisu tej komedii nie będzie wykorzystywane zbyt często. Bo tak, żarty w większości są nowe — ale wyglądają jak „stare”. Wrzucone w odrębny, charakterystyczny styl z przeszłości. Wszystkie pomysły twórców zostały ściśle dostosowane do zamierzchłych schematów rozśmieszania z zupełnie innej epoki komedii. Nie przeszkadza to, by w dalszym ciągu żywo śmiać się z tych gagów. Ale jeśli ktoś liczył na wielką rewolucję — to nie ten adres.

Ekscentryczny wybór Liama Neesona w roli syna Franka Drebina (i jest nim bezsprzecznie) mógł sugerować próbę wynalezienia koła na nowo. Nic z tych rzeczy. Film działa dzięki zasadom sprzed lat i zadowoli tych, którzy kochają oryginał. To podręcznikowa realizacja od fanów dla fanów. Mówiło się z wielu stron, że Neeson został obsadzony tylko dlatego, że Leslie Nielsen i Liam Neeson brzmią jak anagramy, albo castingowy żart. „Graj tak jak zwykle, zapomnij, że jesteś w komedii. Odgrywaj sceny zwyczajowo, jakby to był kolejny film sensacyjny z twoim udziałem” — podobno powiedział na planie reżyser do aktora z Uprowadzonej.

Liam Neeson w spódniczce w filmie "Naga Broń"
fot. Naga broń, reż. Akivy Schaffer, dys. UIP

I to działa stuprocentowo. Ba! Tym razem Neeson (odwrotnie, niż w jego ostatnich nudnych sensacyjniakach) — im jest poważniejszy, bardziej kamienny, tym lepszy. Wystarczy wspomnieć powodującą ciarki żenady scenę przeglądania nagrań z misji Franka Drebina Jr, gdy miał „lekkie” problemy gastryczne. „Nie jedz tej kanapki” — mówi przesłuchiwany bandzior, oglądając wstydliwy filmik. „Potem zjadłem jeszcze pięć” odpowiada pogrążony w szczerym smutku Neeson ze ściszonym głosem, kuląc się w ciemnym kącie pokoju. Wystarczyłby jeden gag tej klasy, by w pełni docenić genialność tego pomysłu castingowego i dać twórcom za ten pomysł złoty medal. Ale całe szczęście temu podobnych wygłupów jest tu jeszcze kilka.

Przede wszystkim miło jest wreszcie zobaczyć Liama Neesona, jak uśmiecha się z wdziękiem godnym niedawnego Supermana albo wystawia jęzor z wdziękiem godnym… no ogromnym wdziękiem. Nowy Frank Drebin budzi respekt, a jednocześnie wydaje się infantylny i zagubiony. To gruboskórny, subtelny jak słoń w składzie porcelany, niezdarny, acz skutecznie bijący łapą przeciwników kawał chłopa, uzależniony od kawy na wynos. Ten zresztą świeży dowcip o policyjnej miłości do kofeiny, powtarzany niemal do znudzenia — to jeden z niby oczywistych, ale jednak przebłysków geniuszu ze strony twórców. Aż dziwne, że ten gag nie pojawił się w poprzednich odsłonach!

Choć absurd i kreatywność starają się nadążyć za dezynwolturą starej serii, filarem podtrzymującym konstrukcję dzieła okazuje się także pewna doza zachowawczości. Fabuła jest więc banalna, pretekstowa i drugorzędna, jak w starych częściach, a postacie poza Neesonem wydają się wyblakłe. Nie starczyło odwagi na stworzenie nowej wersji tak charakternej postaci, jak niezdarny detektyw Nordberg. Pojawił się o nim zaledwie jeden udany żart, widoczny w trailerach i koniec. Paul Walter Hauser, ku mojemu ubolewaniu, też nie ma tu za wiele do grania. A Pamela Anderson… jest urocza. Ma się wrażenie, jakby była w tej serii od zawsze, ale też, chciałoby się troszkę więcej od tej postaci. Z Neesonem chemię ma pierwszorzędną… choć wciąż duet Lesliego Nielsena z Priscillą Presley ze starego cyklu wydaje się bardziej jaskrawy, nieobliczalny i cudownie nonsensowny. Jednak prawdziwym symbolem strategicznego bezpieczeństwa ze strony twórców może tu być Lorne Balfe, kompozytor, który wciąż z niemałym sukcesem pracuje nad swoim stylem (dowodem ostatnie odsłony Mission Impossible). Tutaj stawia niemal wyłącznie na stare brzmienia i motywy, które znamy i kochamy.

Liam Neeson i Paul Walter Hauser w filmie "Naga broń"
fot. Naga broń, reż. Akivy Schaffer, dys. UIP

Nowa Naga broń miewa pazura. Od czasu do czasu lubi zaskakiwać: odjeżdżać w kosmiczny, lekko nawet bym powiedział kontrowersyjny absurd, który jest wynikiem wrażliwości nowego reżysera, Akivy Schaffera. Humor tego twórcy na ogół był zupełnie inny niż ten prezentowany przez trio ZAZ (dla niewtajemniczonych: David Zucker, Jim Abrahams, Jerry Zucker). Szkoda, że pazur okazuje się tępy, gdy twórcy przypominają sobie, że robią laurkę dla starej szkoły parodii filmowych — wtedy postanawiają się nie wychylać; robić to po bożemu, z lekkim uśmiechem na ustach.

Artyleria humoru składa się z amunicji najróżniejszego kalibru. Znaczna część nabojów trafia w sam brzuch, powodując salwy śmiechu, część chybia, a jeszcze inna garstka — bawi połowicznie. Tylko powiedzcie szczerze: czy w oryginalnej Nagiej broni (a zwłaszcza jej nieco słabszych sequelach) bywało inaczej? Zawsze królował tam slapstick, humor wizualny, na przemian z przaśnym humorem słownym, humor sytuacyjny, niegrzeczne podteksty, wyśmiewanie innych filmów poprzez celne parodiowanie, a także żarty najprostsze — kabaretowe prymitywizmy. W roku 1988 nikomu to nie przeszkadzało, bo trio ZAZ potrafiło wykręcić iście szalone tempo. Gdy jeden gag nie działał, lecieli po prostu z następnym, a widz się śmiał z rozbiegu. Chwila na nudę? Nie istniała. A elementy żenady — okazywały się pożądane i nie wstydzono się ich. Sąsiadowały dumnie z prawdziwą klasą amerykańskiego humoru.

Nowa Naga broń nie ma aż tyle paliwa i aż tak wariackiego tempa. Szkoda, że w finale film nie potrafi przyspieszyć i zrobić wrażenia nagłym przyrostem kolejnych absurdów. Niestety, raczej wtedy zwalnia. Większość czasu jednak potrafi biec ile sił w nogach i nie zastanawiać się zbyt długo nad własną głupotą. Ta głupota właśnie w sekrecie stanowi największą wartość dzieła.

Liam Neeson i Pamela Anderson w filmie "Naga broń"
fot. Naga broń, reż. Akivy Schaffer, dys. UIP

W podsumowaniu chciałbym zaznaczyć: komedyjka Akivy Schaffera jest poniekąd recenzjoodporna. Ciężko tworzyć tu rozległe analizy, badać wpływ tego filmu na kino, czy na nurt współczesnych komedii — bo ten zwyczajnie raczej nie istnieje. Naga Broń A.D. 2025 wydaje się oderwana od wszystkiego, co teraz lubi oglądać publika. Jej puls, choć żywy i zdrowo tętniący, to rozgrywa się raczej w podziemiach i poza jakimkolwiek zasięgiem tendencji, którymi oddycha współczesne kino rozrywkowe. Wątpię, że ta właśnie realizacja wychowa nowe pokolenie fanów i obrośnie jakimkolwiek kultem. Bo zabrakło tu tąpnięcia. Niemniej, filmy bez tąpnięcia też mogą być udane. I tak jest w tym wypadku. A może to tąpnięcie zostawiono na ewentualny sequel — kto wie. Wykonano wystarczającą ilość pracy, aby fani byli zadowoleni.

Koniec końców liczy się to, co napisałem otwarcie na początku tej recenzji: że jest śmiesznie. Parę razy nawet bardzo. Chyba nikt nie mógł oczekiwać tego poziomu co oryginalne realizacje z Leslie Nielsenem. Tego nawet i AI prędko nie podrobi w całości. Podobnie, jak w przypadku starej serii liczy się bycie przyjemną rozrywką, a nie kompetentnym filmem. Jej jakość jest oceniana na innych prawach i pojawia się pytanie — czy współczesna publika jeszcze te prawa pamięta? Sam Leslie Nielsen swego czasu w jednym z wywiadów przy okazji premiery Nagiej broni 33 ⅓ szczerze oznajmiał, że najnowsza odsłona serii jest równie śmieszna, co poprzednie, a może nawet śmieszniejsza. Bycie śmiesznym — to się naprawdę liczyło dla tego artysty. Więc główny cel został osiągnięty. Uroczyście i z pełną odpowiedzialnością oznajmiam: Panie Poruczniku, mamy to. Frank Drebin Jr. jest dokładnie taki, jak Pan przykazał: zabójczo komiczny… i bez spodni.

Tekst przygotował Maciej Kujawski – autor bloga Specjalny Zakład Opieki Filmowej.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to