Fenomen telewizji z gatunku reality wydaje się dość oczywistą odpowiedzią na potrzebę publiczności: gdzie możemy się udać, gdy natłok fikcjonalnych fabuł już nam nie wystarcza? Proste – do prawdziwych ludzi, a przynajmniej prawdziwszych niż to, co serwuje nam kolejny przeciągnięty serial kryminalny czy komedia romantyczna w kinie. Dramaty sięgają głębiej, reakcje są żywsze, a zdrady boleśniejsze, bo w końcu do czynienia mamy nie z aktorami odgrywającymi swoje role, tylko z, mimo że wciąż przefiltrowanymi przez sztuczność obiektywu kamery, osobami z krwi i kości. Mało co tak dobrze udowadnia tę tezę, jak Love Never Lies: Polska. Produkowane przez Netflixa reality show, w którym pary chcące odbudować zaufanie (lub przetestować swoją wierność) w targanym problemami związku poddają się testowi wariografu. Format prosty, ale na tyle skuteczny, że niedawno Love Never Lies zakończyło swój trzeci sezon i w żadnym wypadku nie zapowiada się na to, że będzie on ostatnim. Problemy co do etyczności sytuacji, w jakiej program stawia swoich uczestników wypominane były już dwa lata temu, gdy dopiero debiutował na Netflixie – teraz jednak, kiedy śmiało można Love Never Lies nazywać fenomenem, wydaje się on być jeszcze bardziej okrutną parodią samego siebie.
Zamysł jest następujący: pary rywalizują ze sobą w konkursie prawdomówności, w którym każda prawdziwa odpowiedź dodaje pieniądze do wspólnej puli, a każde kłamstwo je odbiera. Ta dwójka, która pod koniec programu skłamie najrzadziej, wygrywa zebraną sumę i czuły uścisk od prowadzącej show, Mai Bohosiewicz. Love Never Lies samo siebie reklamuje jako wielki – i, co bardzo ważne, niezawodny – test zaufania, który może (ta wiarygodna możliwość zakwestionowania jest tu kluczowa) pomóc w naprawie relacji rozrywanej od środka przez przeszłe zdrady, rozłąki i powroty czy kłótnie na temat przyszłości. Wszystko dzięki systemowi Eye Detect, wykrywaczowi kłamstw, który, co prowadząca zaznacza wielokrotnie, jest praktycznie niemożliwy do oszukania: sekrety wyjdą więc na jaw, a na przestrzeni siedmiu odcinków pary będą musiały skonfrontować wizję swojej drugiej połówki z tym, jaka jest ona w rzeczywistości.
Istnieje jednak pewien twist, który w dobrej wierze można uznać za przewrotną terapię szokową, a w złej za wręcz socjopatyczną potrzebę zamienienia już i tak poddanych turbulencjom relacji w content idealny. Po pierwszej ceremonii z użyciem Eye Detect – tej, w której zwykle wychodzi na jaw prawda o ukrywanym romansie, niewypowiedzianych niepewnościach czy wstydliwych sekretach – nie ma czasu na przepracowanie wszystkich gorzkich słów, bo oto przychodzi pora na prawdziwe sedno programu: rozdzielnie par na dwie wille. Część pozostaje w willi pokus, do której sprowadzeni zostają dostosowani pod wszelkie preferencje, kompleksy i niepewności co do partnera single. Przykładowo: do Love Never Lies przychodzi para składająca się z wyciszonej introwertyczki i rozgadanego ekstrawertyka, który narzeka na brak kompatybilności między ich charakterami? Oto, gdy trafi on do willi pokus, sparowany zostanie z miłośniczką sportów ekstremalnych, duszą towarzystwa ze słowem “adrenalina” praktycznie wytatuowanym na czole, przy okazji dorabiającą jako modelka bielizny. Inna uczestniczka żali się na partnera, który nie okazuje wystarczająco czułości? W willi pokus z kieliszkiem szampana i różą między zębami czeka na nią Romeo specjalizujący się w sensualnych masażach i aktywnym słuchaniu.
Reszta zostaje wysłana do złowieszczo nazwanej wilii obaw, w której ich jedyną formą kontaktu z pozostawionymi na pastwę gorących singli partnerami i partnerkami są prezentowane przez Bohosiewicz nagrania. Na ekranie podziwiać można montaż wszystkich możliwie najgorszych i najbardziej dwuznacznych scenek rodzajowych i wypowiedzi kuszonych drugich połówek. Być może performatywnie nieświadome obecności kamer wyjawiają w końcu, jak bardzo irytuje ich siedzący w willi obaw ze łzami w oczach partner. Być może podchmieleni po jednej z licznych zakrapianych imprez nachylają się właśnie, by pocałować kuszącego ich singla, gdy nagranie gwałtownie się urywa. Chcesz zobaczyć więcej? Jest jeszcze ostrzejsza wersja premium, ale za nią trzeba już płacić pieniędzmi z puli. Jak można łatwo się domyślić – ilość przypadków, w których mieszkaniec willi obaw nie zdecydował się na ten krok można zliczyć na palcach jednej dłoni. Na drugim końcu kanapy Maja Bohosiewicz, niczym natrętny pracownik banku, nęka tych, którzy zastanawiają się nad potencjalnym zmniejszeniem cennej kwoty, po którą przecież tu w ogóle przyszli: ale czy na pewno? ale nie chcesz zobaczyć, co oni tam robią? Uczestnik najczęściej, ku zaskoczeniu nikogo, chce.
Gdy mija pierwszy tydzień rozłąki, w trakcie którego część kuszonych ulega podsyconej alkoholem pokusie, a część obawiających się wypłakuje hektolitry łez, przychodzi pora na zamianę miejsc zamieszkania. Teraz zdradzeni mogą się zemścić, a niepewni popadać w jeszcze większą paranoję. Wreszcie, po dwóch tygodniach pełnych niewygodnych wyznań, deklarowanych końców relacji, rzadkich momentów autorefleksji i, oczywiście, kilku ceremonii z Eye Detect – pamiętacie jeszcze nazwę programu, nie? – najwyższy czas na konfrontację, ostatnią sesję gry w prawda czy kłamstwo, tym razem o podwójną stawkę, i wielki finał. To w końcu chwila, by zapomnieć o wszystkich załamaniach nerwowych dni powszednich i w atmosferze skocznego corporate popu ostatni raz uściskać Maję Bohosiewicz oraz parę wybrańców, którzy odejdą z programu bogatsi o ponad sto tysięcy złotych.
W artykule z 2023 roku Katarzyna Pawlicka zauważa wojerystyczne patologie pierwszego sezonu Love Never Lies: punktuje rozdzielnie partnerów, które nie pozwala im omówić często miażdżących emocjonalnie sekretów ujawnionych podczas pierwszej ceremonii, fetyszystyczne wręcz ujęcia na szlochających i łkających uczestników w willi obaw, których niekomfortowo rzeczywiste uczucia zderzają się z bezpłciowym, smutnym pianinem wykupionym z bazy audio. Jako jasny punkt Pawlicka zaznacza dozę empatii i przestrzeń do naprawy relacji, jaką serial finalnie wydaje się dawać uczestnikom – tyle że teraz, dwa lata i dwa sezony później, ta teoretyczna refleksja wydaje się być jedynie zarzutką na wędce cynicznie wystawionej przez producentów serialu, którzy dobrze wiedzą, że Love Never Lies skonstruowane jest do rozbijania relacji, a nie ich odbudowywania. Niektórym uczestnikom wychodzi to na dobre, większości – co udowadniają więńczący każdy sezon reunion – dają raczej złudne poczucie poprawy. Gdy w relacji międzyludzkiej pojawia się rysa, proponowanym przez Love Never Lies remedium jest rozbicie jej na kawałeczki młotkiem i udawanie, że to był od początku jedyny sposób na naprawę.
Trzeci sezon programu to już zupełnie inna bestia, uroboros krztuszący się swoim własnym ogonem. Budżet Netflixa pozwala Love Never Lies wyglądać znacznie lepiej i profesjonalniej, niż reszta konkurencji dryfująca na peryferiach programów reality z pięknymi ludźmi i piękniejszymi plażami. Sztuczność i reżyserowana dramaturgia idzie w parze z współczesnym konceptem reality show, które dla zmaksymalizowania zaangażowania odbiorców musi jednak stawiać coraz większą emfazę na drugi człon swojej nazwy. Uczestnik musi koniec końców być postacią, nie osobą, łuk charakterologiczny musi nastąpić, a podział na tych, którym powinniśmy kibicować versus tych, którym będzie pisane odgrywać role złoczyńców jest jasny od pierwszego odcinka. Love Never Lies osiągnęło mistrzowską precyzję w rzemiośle konstruowania rzeczywistości. Wejściom uczestników towarzyszą poetyckie b-rolle z płonącymi kwiatami, przerzucaniem stołów w slow-mo i, nie żartuję, ujęciami nawiązującymi do słynnego już kadru z Persony Bergmana. Gdy jedna z uczestniczek trzeciej edycji, Kasia, w willi obaw przechodzi przez huragan emocji, bo dowiedziała się, że jej mąż, Paweł, wielokrotnie zdradził ją podczas ich kilkuletniego małżeństwa, montażyści atakują nas psychopatycznymi przebitkami. Gdy wraz z resztą mieszkańców willi obaw Kasia zostaje przerzucona do willi kuszenia, uczestnicy wskazują na konkretne miejsca, w których podczas puszczanych im przez Bohosiewicz nagrań ich drugie połówki przyznawały się do niewierności, niepewności czy gdzie zbyt mocno przymilały się do przyporządkowanych sobie singli. Ujęcia na wspomniane przestrzenie przeplatane są idealnie dopasowanymi kadrami z poprzedniego tygodnia rozpusty.
Tak jak każda wypowiedź czy zachowanie uczestnika może w montażowni zostać wykorzystana przeciwko niemu, by sztucznie wywołać potok prawdziwych łez u jego drugiej połówki, tak też widzowie Netflixa są karmieni skrojoną dramaturgicznym skalpelem narracją na temat tego, kogo aktualnie mają postrzegać jako ofiarę, a kogo jako oprawcę, kogo lubić, a kogo doprowadzić do zablokowania swojego konta na Instagramie. Po części wypada tu chyba pogratulować wszystkim zaangażowanym w produkcję Love Never Lies, bo udaje im się sprawić, by widz ani na chwilę nie zwrócił uwagi na to, że ogląda tu często poniżające obnażania prawd o rzeczywistych ludziach – zanim myśl o tym, co tu się w ogóle dzieje zdąży przejść nam przez głowę, zostaniemy już uderzeni doskonale oświetloną setką, w tle której zagra nam pełen nadziei dżingiel lub żałobne skrzypce. Zaangażowanie emocjonalne trzymane jest na wodzy wystarczająco, by atomowy rozpad małżeństwa Kasi wywołał w nas współczucie, ale byśmy jednocześnie nie zwracali szczególnej uwagi na to, jak kamera wyczekuje jej kolejnych łez niczym sęp nad dogorywającą ofiarą.
W programie reality każdy uczestnik wie, że jest właśnie oglądany przez setki tysięcy lub, jak w przypadku Love Never Lies, miliony widzów – w trzeciej edycji świadomość obserwacji jest na tyle duża, że “zwyczajność” par nie jest już wystarczająca. Zobaczymy w tym sezonie pary influencerów, uczestników innych reality shows oraz, co najbardziej świadczy o ostentacyjnej autoreferencyjności, osoby, które uczestniczyły już w pierwszym i drugim sezonie Love Never Lies. Granica między tym, co ma dobrze wypaść na wizji, a rzeczywistymi odczuciami uczestników jest więc tym razem zatarta jeszcze bardziej, niż zwykle: z jednej strony mamy osoby, które przyszły do programu “z ulicy”, z drugiej pary przyzwyczajone do świateł reflektorów na tyle, że trudno nie uznać pewnych zachowań za wykalkulowane. Programy reality jak żadne inne muszą przy każdym nowym sezonie przeskakiwać o parę rekinów dalej: formatu świadomi są nie tylko widzowie, ale i uczestniczy, a przecież i jednych, i drugich należy utrzymywać w pełnej napięcia niepewności jak najdłużej. W pierwszym sezonie single sprowadzani do willi kuszenia byli zawsze osobami kompletnie obcymi dla uczestników programu. W drugim jeden z uczestników wyznał przy pierwszej ceremonii Eye Detect, że jest zazdrosny o kolegę z pracy swojej partnerki – gdy przyszła więc pora na rozdzielenie, a ona pozostała w willi pokus, po przyporządkowaniu wszystkim innym ich partnerów Maja Bohosiewicz wzięła ją na bok, by pokazać przygotowaną dla niej “niespodziankę”. W dramatycznym ujęciu widzimy, że to, oczywiście, wspomniany poprzedniego wieczoru kolega z pracy – tyle, że reakcja uczestniczki bardziej niż zaskoczenie przypomina nagły atak paniki, coś, co nie wygląda najładniej na wizji i nie pasuje do estetycznego montażu pod szybki bit. Trzeci sezon musiał więc wymyślić coś jeszcze lepszego – teraz jako singli produkcja potrafiła sprowadzić już nie tyle osoby z otoczenia danego uczestnika, co byłego narzeczonego jednej z nich. Zwykłe pary już się przejadły, zwykli, oderwani od życia uczestników single to przeszłość, zwykłe kłótnie to nuda: Netflix jest świadomy tego, że gdy w pierwszym sezonie widzom wystarczyło parę kropli krwi, to teraz musi się jej wylać kilka wiader.
Eskalacja idzie więc w parze z eksploatacją, ale to, kiedy zachodzą rzeczywiste nadużycia staje się coraz cięższe to zidentyfikowania przez to, jak Love Never Lies z sezonu na sezon sprawniej operuje balansowaniem na granicy prawdy i kłamstwa – proszę, mimo wszystko nazwa programu koniec końców staje się adekwatna. Producenci przy każdym odcinku muszą radzić sobie z dysonansem poznawczym, który z jednej strony każe wyciskać, ile wlezie z każdego momentu załamania uczestnika czy uczestniczki, ale który nigdy nie pozwoli, by sytuacja była zbyt niekomfortowa, a muzyka przygrywająca w tle zbyt cicha. W swoich najbardziej absurdalnych momentach, takich jak wspomniane wyżej sprowadzenie jako singla kolegi z pracy czy zadawane spokojnym tonem przez Bohosiewicz pytanie o to, czy dana uczestniczka chce poświęcić z puli pieniądze na nagranie premium zaraz po tym, jak ta nie może otrząsnąć się po zobaczeniu ujęć swojego pijanego partnera w objęciach innej, Love Never Lies bardziej niż wybujałą terapię dla par przypomina wariację na temat Stanfordzkiego eksperymentu więziennego. Prowadząca w wywiadzie dla Pudelka zapewnia, że podczas kręcenia programu wszyscy uczestnicy objęci są pomocą psychologa – ale nie sposób wyobrazić sobie, jak wraz z emisją kolejna fala wstydu i nieprzyjemnych wspomnień zaczyna ich zalewać, gdy skazani na łaskę montażystów muszą ponownie przeżywać serię emocjonalnych nizin. Tym razem bez zapewnionej przez producentów pomocy psychologicznej (a przynajmniej bez oficjalnej informacji o tym, czy takowa jest w jakiś sposób zapewniana uczestnikom również po nagraniach).
W podążaniu za nieustającym utrzymywaniem adrenaliny na jak najwyższym poziomie producenci trzeciego sezonu Love Never Lies nie zamierzają bawić się w kompromisy: jeśli dana para nie przechodzi właśnie przez kryzys mogący stanowić o ich przyszłości, to możemy być pewni, że nawet i najmniejsze potknięcia zostaną wyniesione do rangi apokaliptycznej, byle ów kryzys powstał. Puszczane mimochodem komentarze o kolejnych zdradach Pawła, których Kasia musiała słuchać na kozetce Bohosiewicz wystarczą, by zaciekawić widza przez dłuższą chwilę, ale chcąc nie chcąc trzeba w końcu wrócić do wątków pozostałych par – a gdy dramaturgiczna poprzeczka ustawiona jest tak wysoko, to obniżanie jej byłoby przecież antytezą do podstawowych zasad utrzymywania uwagi publiczności. Nagle więc problemy z komunikacją, przez jakie przechodzą Agnieszka i Karolina, dwójka uczestniczek, które finalnie wygrają trzecią edycję programu, muszą sprostać wyzwaniu bycia równie dobrą telewizją, co ekspozycja wielokrotnych romansów. Problem, który w naturalnych warunkach mógłby zostać rozwiązany szczerą rozmową i paroma sesjami terapii dla par w śródziemnomorskim mikroklimacie Love Never Lies, odbity w kalejdoskopie zmyślnego montażu i przekazywania uczestniczkom szczątkowych informacji, zmienia się w przerzucanie jadem i zagłuszoną dramatyczną muzyką kakofonię hiperboli. Karolina i Agata widzą tylko swoje najgorsze momenty i słyszą tylko najbardziej kłujące słowa: kontekst nie idzie przecież w parze z najazdami na czerwone od łez oczy uczestniczek. Ich pojednanie po dwóch tygodniach, gdy w końcu komunikacja przestaje być jednostronną serią uwag o tym, co jedna powiedziała o drugiej, program wydaje się święcić jako triumf swojego niezawodnego systemu destylowania prawdy. Fakt, że producenci zamiast dać którejś z kobiet plaster wolą rozdrapywać strupy do krwi pozostaje przemilczaną kwestią – w końcu, gdy sztuczność sytuacji zostaje napompowana do granic pęknięcia, zawsze mogą pociągnąć za wajchę awaryjną w postaci zmyślnego cięcia do zbitku ujęć na zwiewną kreację Bohosiewicz czy dramatycznego wejście innej pary na ich ostatnią ceremonię Eye Detect.
Po wszystkim przychodzi pora na reunion: miecz obosieczny w rękach producentów, bo o ile przyciągający uwagę widzów łaknących domykającego wszystko epilogu, tak pozbawiony blichtru i maksymalnej kontroli nad przekazem, jakie dominowały przy poprzednich odcinkach sezonu. W wieńczącym trzeci sezon spotkaniu uczestników po paru miesiącach nie uświadczymy już przebitek na obejmujące się w basenie pary, a niezręczne momenty rosnących emocji i podnoszonych głosów nie są neutralizowane przez przygrywający w tle dżingiel. Większość par testu Love Never Lies nie potrafi przetrwać – kiedy jednak program wytwarza oderwaną od rzeczywistości sytuację stworzoną po to, by przetestować granice możliwości nawet i pozornie zdrowych relacji z paroma zgrzytami nie sposób dziwić się temu, że zwykle wciąż razem pozostaje jedynie para, która wygrała pieniądze. Trzeci sezon w swojej misji burzenia relacji nie zadziałał tak skutecznie, jak drugi: oprócz zwyciężczyń przetrwał związek zakochanego po uszy narzeczeństwa Michała i Pauli oraz relacja Amandy i Dominika, uczestników, którzy wystąpili już w sezonie drugim, w którym zakończyło się wieloletnie narzeczeństwo Amandy. Ku uciesze uczestników, oglądających Netflixa odbiorców i składającej się z osób, które wzięły udział w pierwszym i drugim sezonie Love Never Lies widowni na żywo, Kasia i Paweł ogłosili, że wreszcie nadszedł koniec ich małżeństwa, w którym Paweł dopuścił się wielokrotnych zdrad z mężczyznami. Tą dwójkę śmiało można uznać za głównych bohaterów sezonu trzeciego, a produkcja ze związanego z nimi wątku – a szczególnie z poniżających tortur emocjonalnych Kasi – wyciskała, ile tylko się dało. Oto więc reunion zagwarantował nam to, czego chcieliśmy: dopełnienie łuku, kropkę nad i, zwycięstwo dobra nad złem. Do emancypacji Kasi potrzebne było jedynie transmitowanie jej bólu do milionowej widowni.
Wizja tego, jak będzie mógł wyglądać czwarty sezon Love Never Lies wydaje się równie przerażająca, co trudna do wyobrażenia. Jak jeszcze można doszlifować ten format, by osiągnąć perfekcyjną symbiozę reżyserii z naturalnością? Czy czeka nas jeszcze bardziej doskonały przykład korporacyjnej inkluzywności, łaknący prawdziwych, godnych intymnego zbliżenia przejawów głębokich i ludzkich uczuć równie mocno, co montażu trzech różnych ujęć kolejnej kreacji Bohosiewicz puszczonych w luksusowym slow-mo? Balans, który Love Never Lies odnalazło w swoim formacie wydaje się być jednocześnie wysterylizowany i kompletnie oderwany od rzeczywistości, ale też perfidnie obnoszący się tym, jak dobrze potrafi wycisnąć na wierzch niezwykle personalne tragedie swoich uczestników. To po części reality show doskonałe: wystarczająco prawdziwe, by złapać uwagę szerokiej widowni i wystarczająco sztuczne, by utrzymywać ją na następne sezony. Kosztem tego sukcesu będą jedynie kolejne Kasie, pozostawione same sobie po tym, jak rozpad ich relacji stał się nieskończoną fabryką contentu.