Jeszcze kilka lat temu Ari Aster uchodził za wschodzącą nadzieję horroru. Po świetnie przyjętych Hereditary. Dziedzictwo i Midsommar. W biały dzień, reżyser skręcił jednak w nowym kierunku i jego trzeci film, Bo się boi skrajnie podzielił widownię. Po swojej dziwnej, autoterapeutycznej odysei, która na wielu płaszczyznach była jego najambitniejszym projektem, Aster zabrał się za kolejny film. Eddington już od początku budził spore zainteresowanie. Był opisywany jako współczesny western i spojrzenie na obecną sytuację w podzielonej przez ideologiczne konflikty Amerykę. Film zadebiutował w konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Cannes i niestety okazał się niewątpliwie najgorszym z dzieł Astera.
Akcja filmu rozgrywa się w maju 2020 roku w tytułowym Eddington, miasteczku położonym w Nowym Meksyku. Konserwatywny szeryf Joe Cross stanowczo sprzeciwia się pandemicznym obostrzeniom nakładanym przez rząd i nie zgadza się na noszenie maseczki, przez co wchodzi w konflikt z burmistrzem, Tedem Garcią.
Od początku swojej kariery, Ari Aster dał się nam poznać jako twórca zaskakujący, eksperymentujący i nieco enigmatyczny. W Hereditary. Dziedzictwie w połowie kompletnie zmienił styl i klimat historii, a Bo się boi składało się z czterech aktów, spośród których każdy był utrzymany w kompletnie innej konwencji, od czarnej komedii, przez baśń, aż do rodzinnego dramatu. W Eddingtonie tę eksperymentalność też znajdziemy. Film zaczyna się bowiem jako utrzymany w humorystycznym tonie western, później skręca w stronę kryminału, by w finale przejść już w pełny, spiskowy thriller. O ile w poprzednich dziełach Astera za tymi zmianami szła jednak jakaś konsekwencja, tu mamy raczej do czynienia z narracyjnym chaosem. Reżyser skacze po stylach i tematach, właściwie nigdy ich nie wyczerpując. Najbardziej cierpi na tym finał, bo aż prosi się o to, żeby jakoś rozwinąć wątek spisku. Tu dochodzimy też do kolejnego problemu, czyli przesytu. Aster wrzuca do swojego filmu wszystko co przyjdzie mu do głowy. Widać to doskonale w wątku żony szeryfa, odgrywanej przez Emmę Stone. W założeniu ma on być żartem z sekt i analizą tego, jak działają. Niestety, cała ta historia dostaje tylko kilka scen, a my nie jesteśmy nawet w stanie poznać bohaterów rozgrywającego się na naszych oczach dramatu. Gdyby przepisać Eddington i ograniczyć liczbę motywów, mógłby z tego wyjść o wiele sensowniejszy, spójniejszy projekt.
Mimo wielu wad, trzeba przyznać, że jako komedia Eddington sprawdza się bardzo dobrze. Aster od zawsze miewał ciekawe, błyskotliwe pomysły i w jego nowym filmie też jest ich sporo. Można tu znaleźć kreatywne żarty, przy których cała sala śmiała się na głos. Aster nabija się z naiwnego, młodzieńczego aktywizmu, teoretyków spiskowych czy liberalnych polityków. I chociaż całościowo jego satyry są płytkie i powierzchowne, pojedyncze skecze potrafią być naprawdę zabawne. Najlepsze sceny przychodzą zresztą w finale, w którym Eddington już w pełni odkleja się od rzeczywistości i skręca w kuriozalną konwencję z sektami, bojówkami i spiskiem wielkich korporacji. Gdyby Aster odpuścił sobie nietrafione, polityczne komentarze i od początku potraktował swój film jako odjechaną komedię w westernowym duchu, bazowaną na najgłupszych, amerykańskich teoriach spiskowych, całość wypadłaby o niebo lepiej. Zresztą przecież już w pierwszym akcie Bo się boi twórca udowadniał, że z taką konwencją radzi sobie bardzo dobrze.
Tutaj dochodzimy do głównego problemu Eddingtona. Ari Aster, zamiast realnie wgłębiać się w problemy, które porusza, stawia się ponad swoimi bohaterami, występując w pozycji uświadomionego politycznie nauczyciela. Patrząc na dwie strony ideologicznego konfliktu w Ameryce, jedyne wnioski, jakie wyciąga, dotyczą tego, że kraj jest podzielony, a obydwie strony sobie równe. Reżyser zrównuje ze sobą antyszczepionkowych szurów odmawiających założenia maseczki i protestujących spod znaku Black Lives Matter. W swoim filmie rysuje ogromną podkowę, na której amerykańska lewica i prawica są na tym samym poziomie. Aster nie widzi różnic między dwiema stronami barykady, obydwie traktuje jako równie kuriozalne i irracjonalne w swoich poglądach. To podejście na tym etapie nie jest już zresztą tylko kwestią interpretacji filmu, bo reżyser sam, podczas konferencji prasowej w Cannes, mówił o strasznych podziałach i braku dialogu. W obecnej sytuacji w Ameryce takie podejście to skrajny idiotyzm. Stawianie znaku równości między Bidenem a Trumpem jest zupełnie nieuprawnione, a artysta, który to robi, to zwykły populista i ignorant, który nie jest w stanie pojąć faktów, kontekstów i historii. To za obecnym prezydentem USA stoi grupa fanatyków, to on wychował sobie sektę wierzącą, że ich przeciwnicy polityczni to pedofile i wyznawcy szatana, to wreszcie on doprowadził do szturmu na Kapitol, jednej z najobrzydliwszych i najbardziej przerażających sytuacji w historii współczesnej demokracji. Demokratów oczywiście za wiele rzeczy także należy krytykować, ale nie zrównywać z obecną władzą. Takie symetrystyczne głosy w kinie są zupełnie nieuprawnione, a do tego forsują fałszywą narrację o tym, że Trump i Biden czy Harris to tylko dwie strony tej samej podkowy. Aster zamyka oczy na realne problemy Ameryki i świata. Nie dostrzega rosyjskich wpływów, nagminnego łamania demokratycznych ustaleń i ogromu cierpienia, jakie wywołuje obecna administracja. Stawia na żarciki z obydwu stron konfliktu, nie potrafiąc przy tym wyciągnąć żadnych wniosków i połączyć kropek. Jest zwykłym populistą, który woli płakać nad obecnym stanem swojego państwa, niż dostrzec, kto tak naprawdę za niego odpowiada. Nie wygłasza żadnych, jasnych sądów. Dlaczego? Bo się boi, a pójście ugruntowaną, ignorancką drogą środka to dla niego najbezpieczniejsza opcja.
Problem podejścia Astera polega też na tym, że reżyser wcale nie analizuje tematów, które porusza. Nie potrafi wyciągnąć żadnych wniosków, poza tymi najbanalniejszymi i najpłytszymi. Jeśli spojrzeć na Eddingtona na papierze, to widać, że to projekt wręcz naszpikowany interesującymi zjawiskami z Ameryki. Popularyzacja teorii spiskowych, wpływ COVID-u na radykalizację społeczeństwa, social media jako nośnik fake newsów, coraz większa liczba sekt i wiele, wiele innych. Rzetelny reżyser mógłby z tego zrobić coś naprawdę interesującego. Niestety, Aster woli się ograniczać do banalnych satyr. Dla niego zasygnalizowanie jakiejś kwestii to już wystarczająca analiza. Weźmy choćby temat mediów społecznościowych. Przewijają się w filmie wielokrotnie, będąc nośnikiem teorii spiskowych. I to właściwie tyle. Nie ma żadnej analizy tego zjawiska, żadnego przykładu radykalizacji, nie ma nawet próby zastanowienia się nad tym, co z tym problemem zrobić. A przecież konteksty nasuwają się same. Wystarczy spojrzeć na QAnon i to, że ten rozwinął się i nie umarł w zarodku tylko dlatego, że największe portale społecznościowe nie zbanowały go wystarczająco szybko. Jednak Astera nie interesuje kontekst korporacji promujących te treści, które wzbudzają najsilniejsze emocje, nie zwraca uwagi na mechanizmy radykalizacji. On woli sprowadzić cały wątek do tego, że dzieci oglądają TikToka i przez to zaczynają wierzyć w głupie rzeczy. Tak płytkich wątków jest w filmie mnóstwo. Właściwie cała historia sprowadza się do tego, że Ameryka jest podzielona i brakuje dialogu pomiędzy stronami. Abstrahując już nawet od moich poglądów politycznych, tak płytkie spojrzenie na współczesny świat będzie rozczarowujące dla każdego widza, niezależnie od jego ideologicznych przekonań.
Jeśli chodzi o obsadę, Eddington jest bardzo dobry. To też pierwszy film Astera, który ma tylu ciekawych aktorów obsadzonych na dalszym planie. Rola szeryfa przypadła Joaquinowi Phoenixowi. Co ciekawe, kreacja ta jest zupełnie inna od tej z Bo się boi. Joe Cross to bohater sfrustrowany. Z jednej strony niejednokrotnie żenujący w swoim zachowaniu, z drugiej niebezpieczny. To postać, która świetnie sprawdza się w komediowej konwencji, ale jest też interesującą reinterpretacją archetypu westernowego szeryfa. W politycznego przeciwnika Crossa, burmistrza Eddington, wcielił się Pedro Pascal. To rola, która świetnie pasuje do jego wizerunku i typu postaci, jakie przeważnie gra. To żart z liberalnych, „uśmiechniętych” polityków, którzy zbierają głosy populizmem, równocześnie zarabiając dzięki układom z korporacjami. Największym rozczarowaniem jest występ Emmy Stone. Aktorka gra tak, jakby kompletnie jej się nie chciało. Na papierze żona szeryfa może się wydawać całkiem interesującą bohaterką – przerysowaną dewotką, kuszoną przez charyzmatycznego guru sekty. Jednak przez to, że ewidentnie ani Aster, ani Stone nie wiedzą, co z tą postacią zrobić, efekt jest niemrawy i sama postać wypada skrajnie nieciekawie. Trochę podobnie jest z Austinem Butlerem, któremu też przypadła rola w teorii bardzo obiecująca. Gra on bowiem niepokojącego lidera tajemniczej sekty. Tu winą obarczyłbym samego Astera, bo kiedy Butler dostaje przestrzeń na ekranie, sprawdza się bardzo dobrze. Problem tkwi w tym, że nie dostaje w tej historii żadnego wątku i łącznie ma co najwyżej kilka minut czasu ekranowego.
Eddington to najgorszy projekt Ariego Astera i pierwsza taka artystyczna porażka w jego karierze. Podczas gdy wcześniejsze filmy reżysera, pod eksperymentalną formą i absurdem, zawierały ciekawe przemyślenia odnośnie straty, traumy czy były wręcz autoterapią, jego najnowszy projekt to tylko zbiór płytkich, populistycznych przemyśleń, który prześlizguje się po tematach, jakie porusza. To nadal bardzo dobra komedia i gatunkowa zabawa, ale żenujący komentarz polityczny nasiąknięty populizmem i szkodliwym symetryzmem. Przy obecnych rządach Trumpa na tak ignoranckie, głupie komentarze w kinie nie powinno być miejsca.