Nie w ten sposób – recenzja filmu „Blue Moon”

Stanisław Sobczyk31 marca 2025 18:37
Nie w ten sposób – recenzja filmu „Blue Moon”

Półtora roku temu podczas festiwalu w Wenecji zadebiutował Hit Man Richarda Linklatera. Niespodziewanie ten skromny tytuł okazał się dla reżysera największym sukcesem od czasu Boyhood, najpierw zgarniając bardzo pozytywne recenzje od krytyków we Włoszech, a później trafiając do szerokiej dystrybucji za sprawą Netfliksa, który za prawa do filmu zapłacił 20 milionów dolarów. Po tym sukcesie Linklater zabrał się za pracę nad kilkoma kolejnymi projektami. Najgłośniej mówiło się o francuskojęzycznym Nouvelle Vague, które ma opowiedzieć o powstawaniu Do utraty tchu Jean-Luca Godarda i narodzinach francuskiej nowej fali. Premiera filmu nadal przewidywana jest na tegoroczną edycję festiwalu w Cannes, ale w międzyczasie Linklater zdążył zrealizować jeszcze jedną produkcję. Dużo kameralniejsze Blue Moon zadebiutowało w lutym w konkursie głównym 75. edycji Berlinale. Jak wypada nowy film Linklatera i czy powtórzy on niedawny sukces Hit Mana?

Akcja Blue Moon rozgrywa się 31 marca 1943 roku. Wtedy to na amerykańskiej scenie debiutuje dziś już kultowy musical Oklahoma!. Podczas towarzyskiego bankietu, zorganizowanego by uczcić premierę i wielki sukces spektaklu, poza jego autorami pojawia się Lorenz Hart, autor tekstów wielu słynnych piosenek, którego kariera chyli się ku upadkowi. Tej nocy mężczyzna, kilka miesięcy przed śmiercią, skonfrontuje się ze swoim dawnym współpracownikiem, Richardem Rodgersem, i młodą dziewczyną, w której jest zakochany.

Richarda Linklatera można dziś już uznać za jednego z najbardziej różnorodnych amerykańskich twórców. Reżyser przez lata eksperymentował z konwencjami, gatunkami i tematami. Jego najgłośniejszym tytułem jest przecież kręcony przez 12 lat Boyhood, a poza nim zdarzały się też romanse, komedie, animacje, mokumenty czy narracyjne eksperymenty. Na tej długiej liście wszelakich projektów, które Linklater realizował przez lata, znajdziemy też pojedynczych przedstawicieli kina historycznego czy biografii. Najlepszym przykładem może być Ja i Orson Welles – romans rozgrywający się na planie filmu tytułowego reżysera. Podobnie jest przy okazji Blue Moon, bo to film, który nie jest może historyczny w klasycznym tego słowa rozumieniu, ale opowiada o prawdziwych postaciach. Przedstawione w filmie wydarzenia z 31 marca 1943 roku to raczej nie rekonstrukcja, ale wariacja, która ma na celu przybliżyć nam tragiczny los Lorenza Harta.

Tak jak już wspominałem, Linklater bardzo lubi zabawy gatunkami i konwencją, a pod względem prowadzenia narracji Blue Moon to kolejne w jego dorobku zaskoczenie. Film jest bowiem w całej swojej konstrukcji bardzo teatralny. W znacznej większości rozgrywa się na ograniczonej przestrzeni małego baru, ma tylko kilkoro bohaterów, a akcję nakręcają jedynie dialogi. Na próżno szukać tu montażowych zabaw, z których reżyser korzysta tak często czy nawet jakichkolwiek scen w plenerze. Zwrot ku skrajnej teatralności ma swoje zalety i wady. Z jednej strony tkwi w nim pewien urok, szczególnie, że łączy się z historią Harta, który pisywał przecież piosenki do scenicznych musicali. Z drugiej jednak taka forma jest dość nudna i widać, że Blue Moon to raczej ciekawostka w dorobku Linklatera, powstała gdzieś na próbę pomiędzy innymi, większymi i ambitniejszymi projektami. To półtorej godziny błyskotliwych dialogów, którymi reżyser raczył nas już w swojej twórczości wielokrotnie i próba zrobienia biografii inaczej. Ogląda się to oczywiście przyjemnie, zdarzają się pojedyncze świetne sceny, ale są i takie momenty, w których teatralna forma zaczyna nudzić, a przy świeżości ostatniego Hit ManaBlue Moon pozostawia wręcz niedosyt.

Jest jednak pewien element, który sprawia, że nowy film Linklatera nie jest tylko festiwalową ciekawostką, ale czymś rzeczywiście ciekawym – to postać Lorenza Harta. Linklater już wielokrotnie pokazywał, jak wiele ma czułości wobec swoich bohaterów. W wielu filmach opowiadał o ludziach nieporadnych życiowo, stojących w miejscu czy nieradzących sobie w miłości. Ale dawno nie było w jego twórczości postaci tak tragicznej i przegranej jak właśnie Lorenz. Artysta już od początku będzie budził w widzach sprzeczne uczucia. Z jednej strony to człowiek antypatyczny – naiwny megaloman, którego nic nie boli tak, jak sukces dawnego współpracownika. Widzimy, jak Hart próbuje ukrywać zawiść w rozmowie z Richardem, autorem Oklahomy!, jak pomimo swoich negatywnych uczuć cały czas chce wrócić w jego łaski. Równocześnie jest skrajnie uparty, skłonny do nałogów, co tłumaczy, czemu stracił swoją dawną pozycję. Z drugiej strony Lorenz jest w tym wszystkim na tyle żałosny, że trudno mu nie współczuć. Szczególnie, że pomimo wszystkich swoich przywar nie jest cynikiem (a przynajmniej nie świadomie) i szczerze wierzy we wszystkie głupoty, które wygaduje. Wierzy, że jeszcze wróci na szczyt branży muzycznej, wierzy, że Richard stworzy z nim nowy musical i wreszcie, co chyba najsmutniejsze, wierzy, że młoda i piękna Elizabeth odwzajemnia jego wielką miłość. To chyba jest właśnie najbardziej przykre w ciągłym oglądaniu Lorenza, który dwoi się i troi, by wypaść dobrze przed branżową śmietanką i znowu trafić w jej łaski, podczas gdy od samego początku jest przegrany. Przegrywa z otaczającym go światem, z ludźmi wokół niego i co najważniejsze, przegrywa z samym sobą – swoimi nałogami, słabościami i płonnymi marzeniami. A film nie pozostawia nam żadnych wątpliwości co do tego, że los Lorenza jest stracony, czy to w życiu miłosnym czy zawodowym. Przecież już w pierwszej scenie zostajemy poinformowani, że bohater umrze w przykrych okolicznościach zaledwie kilka miesięcy po feralnym wieczorze 31 marca.

Jeszcze jednym elementem związanym z postacią Lorenza, który bardzo sobie cenię, jest wątek miłosny, choć otwartym pytaniem pozostaje, czy o miłości, choćby jednostronnej, możemy w tym przypadku mówić. Linklater wielokrotnie w swojej twórczości przedstawiał wzruszające, intensywne romanse, takie oparte na głębokim, wzajemnym zrozumieniu czy przychodzącej znienacka namiętności. Blue Moon stoi do tamtych filmów w opozycji, przedstawiając Lorenza jako ofiarę ciągłych, miłosnych rozczarowań. Człowieka, który stale się zakochuje i stale zostaje porzucany, mając w pamięci wyryte straszne słowa, które usłyszał kiedyś od umiłowanej kobiety – „kocham cię, ale nie w ten sposób”. Otwartym pytaniem pozostaje, co tak naprawdę stoi za stałymi niepowodzeniami Lorenza. Czy to tylko jego niski wzrost i nieprzekonująca aparycja czy może też jego charakter? W końcu mężczyzna przyczepia się do obiektów swojej miłości, stale obsypując je podarunkami, komplementami i umniejszając przy tym samemu sobie. Jest natarczywy, ale nigdy nie mówi wprost co czuje, zupełnie jakby spychał własne pragnienia na bok i użalał się nad sobą dopiero po fakcie, kiedy strategia nie wypala. Scena rozmowy między Lorenzem a Elizabeth dobitnie pokazuje, że przynajmniej część tego problemu tkwi w samym jego podejściu. Artysta radzi sobie fantastycznie jako przyjaciel i powiernik, ale żadna z kobiet, z którymi próbował się spotykać, nie widzi go jako kochanka.

Filmy Linklatera zwykle stoją świetnymi obsadami i nie inaczej jest w przypadku Blue Moon. Główna rola przypadła Ethanowi Hawke’owi, który z reżyserem pracował już wielokrotnie, będąc w zasadzie jego muzą. Kreacja aktora znacząco różni się od tych, w których możemy go oglądać przeważnie. Nie chodzi tu już tylko o silną charakteryzację i niski wzrost, ale i sam styl grania. Zwykle Hawke jest pewny siebie, opanowany i poważny, a Lorenz Hart stoi w opozycji do tego repertuaru. Jest niezręczny, nachalny i gadatliwy. Głos załamuje mu się podczas rozmów, na wierzch wychodzą prawdziwe emocje, przede wszystkim głęboko skrywany smutek i wyrzut wobec całej branży. Sporo jest w tym występie komedii, ale zwykle łączy się ona z dramatem. Największy aktorski popis Hawke daje w finale, kiedy jego bohater zaczyna już sobie uświadamiać, że jest na przegranej pozycji i ostatecznie się poddaje. Wtedy wychodzą z niego najszczersze i najboleśniejsze uczucia skrywane za fasadą sztucznego uśmiechu. W rolę Elizabeth Weiland, dziewczyny, w której Lorenz się zakochuje, wcieliła się Margaret Qualley, której kariera jest ostatnimi czasy w szczytowym punkcie. Ten występ może nie zapadnie w masowej pamięci tak mocno, jak ten w Substancji, choćby dlatego, że nie jest tak oryginalny, ale także wypada bardzo dobrze. Podczas gdy Hawke jest desperacki i niestabilny, u Elizabeth dostrzegamy naturalną, młodzieńczą spontaniczność. Ona w przeciwieństwie do wszystkich innych nie musi niczego udawać. To bohaterka, która dopiero szuka swojego miejsca w świecie, daje się porwać drobnym miłostkom, a jej decyzjami kieruje wynikająca jeszcze z braku doświadczeń naiwność. Dlatego nawet chociaż Lorenz może czuć się przez nią wykorzystany, trudno ją winić, bo od zawsze była w swoich uczuciach szczera i otwarta. Nigdy nie próbowała go oszukać czy uwieść. Trzecia istotna i najbardziej wyważona rola przypadła Andrew Scottowi. Aktor wcielił się w legendarnego kompozytora, Richarda Rodgersa, i ten występ przyniósł mu nawet statuetkę podczas Berlinale. Trudno się takiej decyzji dziwić, bo Scottowi udało się wykreować interesującą, wielowarstwową postać przy użyciu subtelnych środków. Richard jest właściwie kompletnym przeciwieństwem Lorenza. Zamiast megalomanii jest pokora i spokojne przyjmowanie sukcesu, zbytnią wylewność i emocje wychodzące na wierzch podczas każdej wypowiedzi zastępuje opanowanie i chłodny profesjonalizm. Kiedy Hart próbuje prowokować Rodgersa, ten stara się zachować spokój. Widać, że za jego łagodnym usposobieniem kryje się empatia i współczucie wobec Lorenza, które było przez lata mocno nadwyrężane przez wszystkie alkoholowe wybryki i ataki megalomanii. Andrew Scott jest do tej roli idealny – wyważony, opierający swoją grę aktorską na spojrzeniach i subtelnej mimice. Mając do dyspozycji tylko kilka scen, potrafi zarysować postać Richarda i jego skomplikowaną relację z dawnym przyjacielem tak, że możemy w pełni zrozumieć jego motywacje.

Blue Moon to jeden z tych bardziej eksperymentalnych projektów w dorobku Richarda Linklatera, który raczej niedługo zniknie z masowej świadomości, szczególnie, że przecież zaraz czeka nas premiera dużo głośniejszego Nouvelle Vague. Teatralna konwencja, dobre dialogi i występy aktorskie mają swój urok, ale nie zmieniają tego, że fabularnie film jest bardzo prosty, a niektóre wątki to wydmuszki. Równocześnie Blue Moon jest naprawdę świetne jako portret tragicznej, dogłębnie smutnej postaci i coś na kształt antyromansu. Przegrany życiowo, często wręcz żałosny Lorenz Hart w obiektywie Linklatera to miła odmiana po wszystkich biograficznych laurkach, które boją się mówić o swoich bohaterach w jakkolwiek negatywny sposób.

Jeśli podoba się Wam nasza praca oraz działalność i chcecie nas wesprzeć, możecie nam postawić wirtualną kawę. To nam bardzo pomoże w rozwoju!Postaw mi kawę na buycoffee.to